Stan amerykańskiej gospodarki nie jest na tyle zły, by odebrać urzędującemu prezydentowi szanse na reelekcję mówi w rozmowie z RMF FM, prof. Joshua Tucker z New York University. Amerykański politolog uważa, że z tego właśnie powodu, faworytem wyborów wciąż pozostaje Barack Obama. Tucker przyznaje, że po pierwszej debacie prezydenckiej Mitt Romney zanotował zauważalny skok poparcia, ale zdołał on tylko częściowo zmniejszyć przewagę Obamy. Przy tak wyrównanej kampanii, dwie pozostałe debaty prezydenckie mogą jeszcze przeważyć szalę na korzyść każdego z kandydatów.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Joshua Tucker: Myślę, że najciekawsze w tej konkretnej kampanii prezydenckiej jest to, w jak dużym stopniu wydaje się potwierdzeniem modeli naukowych, wskazujących na bliski związek sytuacji ekonomicznej kraju i wyniku wyborów. Ta kampania i towarzyszące jej wyniki sondaży pokazują zadziwiającą stabilność prognoz opartych na wynikach ekonomicznych. Stan gospodarki USA w tej chwili wskazuje na nieznaczną wygraną urzędującego prezydenta. Co prawda bezrobocie jest wysokie, ale lekko spada, mamy niewielki wzrost, ale nie jesteśmy w stanie recesji, wreszcie giełda radzi sobie zupełnie nieźle. Jeśli to wszystko wziąć pod uwagę, urzędującemu prezydentowi trudno byłoby w tej chwili przegrać. Moglibyśmy przewidywać jego przegraną w sytuacji, gdyby sytuacja ekonomiczna była naprawdę zła. Wskaźniki ekonomiczne może nie sugerują zdecydowanej wygranej Obamy, takiej, jaką odniósł Bill Clinton w 1996 roku, ale są teraz na tyle dobre, że powinny pozwolić urzędującemu prezydentowi się obronić, ktokolwiek, by nim był, jakąkolwiek partię by reprezentował.
Jeśli popatrzymy na wyniki sondaży w sposób całościowy, nie na poszczególne wyniki, ale na ich cały przekrój, musimy zauważyć, że przez całe lato, aż do początku jesieni, kiedy większość Amerykanów jeszcze nie zwraca wielkiej uwagi na kampanię, Obama miał niewielką, lecz stabilną przewagę. To utrzymywało się przez długi czas. Dopiero pod koniec tego okresu, kiedy różne wydarzenia kampanii zmobilizowały uwagę wyborców, dały się zauważyć lekkie zmiany. Konwencje dały przewagę Obamie. Po konwencji Republikanów Romney nieco zyskał, ale mniej, niż się spodziewano i ten skok po chwili zniknął. Potem Obama nieco zyskał, ale i ten wzrost nie wydawał się stabilny. Potem pojawiło się to nagranie Romneya, w którym mówił o 47 procent Amerykanów, którzy czują się ofiarami i o tym, że nie musi sobie nimi zawracać głowy. To powstrzymało spadek Obamy, którego można się było wcześniej spodziewać. Co więcej, słowa Romneya przyczyniły się nawet do dodatkowego wzrostu notowań Obamy. Tuż przed pierwszą debatą wydawało się wręcz, że różnica między kandydatami staje się już znacząca. Zwycięstwo Obamy wydawało się niemal pewne, znacznie bardziej przekonujące, niż wskazywałby na to model związany ze wskaźnikami gospodarczymi. I wtedy - po pierwszej debacie - zyskał Romney. Jaki jest tego skutek? Wyniki wróciły do miejsca, skąd wyszliśmy. Wskazują na lekką przewagę Obamy. Trzeba pamiętać, że to nie jest wciąż przewaga decydująca, może się zmienić. Jeśli kolejne debaty pójdą źle, albo zdarzy się jeszcze coś innego, co mogłoby Obamie zaszkodzić, ona ma tylko minimalny bufor bezpieczeństwa.
W tej chwili wiemy już nieco więcej o skutkach tej pierwszej debaty. Wiemy z historii, że częściej po pierwszej debacie zyskuje kandydat do urzędu. Sprzyja mu fakt, że po raz pierwszy pojawia się na tej samej scenie, co prezydent. I wyborcy mają skłonność do tego, by poprawić swoją opinię na jego temat. Po kilku dniach od tej debaty, na podstawie dokładniejszych sondaży wiemy już, że Romney wbrew pierwszym opiniom nie przesunął się raczej w stronę centrum. Wyborcy pozostali przy swojej opinii, że Obama jest na lewo od centrum a Romney na prawo. Romney jednak pozostawił dobre wrażenie i szczególnie u wyborców niezależnych poprawił swój obraz jako silny lider. Równocześnie, podjęte przez Demokratów po debacie próby podważenia wiarygodności Romneya nie przyniosły powodzenia, szczególnie właśnie wśród niezależnych wyborców. Romney na tym nie stracił. To co więc debata rzeczywiście przyniosła mieści się w granicach efektu, który zwykle debatom przypisujemy. Ustawiła Romneya w roli rzeczywistego kandydata, który sprawia "prezydenckie" wrażenie.
Czy sądzi Pan, że druga debata, znacznie bardziej wyrównana, utrzyma ten trend?
Debaty mogą mieć dwojakiego typu wpływ na kampanię. Po pierwsze bezpośredni, wyborcy oglądają debatę i zmieniają zdanie na temat kandydatów. Po drugie, debaty narzucają pewien tom komentarzy w mediach. Przez kilka dni po pierwszej debacie komentarze wskazywały na to, że Romney uratował swój "tonący statek" a Obama sam sobie zaszkodził. Po drugiej debacie komentarze w mediach wskazują raczej na to, że Biden powstrzymał "krwotok" w kampanii Obamy, że nieco opanował sytuację, choć żaden z debatujących nie zadał tu jakiegoś decydującego ciosu. Sytuacja została ustabilizowana. Jako socjolog mogę na to popatrzeć z punktu widzenia ogólnego trendu i zwrócić uwagę, że pierwsza debata zmniejszyła nieco straty Romneya, a druga nie spowodowała widocznych efektów.
Jeśli więc wierzymy w znaczenie wskaźników ekonomicznych możemy spokojnie przespać kolejną debatę. Czy sądzi Pan, że jednak będzie miała znaczenie? Czy Obama musi coś zrobić, by umocnić prowadzenie, czy Romney może coś zrobić, by odwrócić sondaże?
Sądzę, że absolutnie nie można przespać drugiej debaty prezydenckiej, choć w Polsce pora będzie bardzo późna. To jednak bardzo wyrównana kampania i czynniki, które mogą choćby delikatnie przesunąć wskazówkę na skali o 2, 3 punkty procentowe, mogą okazać się kluczowe. Jeśli notowania Obamy podskoczę te 2, 3 punktu, w całym kraju, ale zwłaszcza w najważniejszych stanach jeszcze niezdecydowanych, bardzo trudno będzie go pokonać. Z drugiej strony, jeśli taki skok zanotuje w całym kraju i najważniejszych stanach Romney, po ostatniej debacie może się okazać równym kandydatem, a nawet faworytem. To co się stanie dziś w nocy ma więc zasadnicze znaczenie i jest tym bardziej istotne, że sondaże są nadal bardzo wyrównane. Małe zmiany mogą doprowadzić do poważnych skutków. Przypominam, że historycznie widać tendencję, by w pierwszej debacie kandydat wypadał lepiej, a potem urzędujący prezydent odrabiał ewentualne straty. Jeśli Obamie uda się zachować po debatach sytuację sprzed debat, to będzie jego olbrzymie zwycięstwo. Demokraci dokładnie o tym marzą.
Sądzę, że prezydent będzie w tych debatach znacznie lepiej przygotowany, będzie bardziej zaangażowany, bardziej agresywny. Zapowiedzią takiego scenariusza była z pewnością postawa Bidena, choć dla niego to znacznie bardziej naturalne. Myślę, że Obama świadomie pójdzie tą drogą. Pytanie, jak Romney na to zareaguje, czy będzie musiał przejść do obrony w niektórych sprawach, czy pewne niekonsekwencje jego stanowiska staną się przedmiotem debaty. Na podstawie tego, co czytam w prasie, wnioskuję, że z punktu wiedzenia Obamy istotne będzie atakowanie niekonsekwencji stanowiska Romneya, które widać między okresem prawyborów, a obecnym etapem kampanii. Tu może nie tyle chodzi o przekonanie wielu niezdecydowanych wyborców, że Romney ma w istocie inne cele, niż te które obecnie deklaruje. Raczej o zasianie wśród nich wątpliwości, czy aby na pewno można mu ufać. Myślę, że Obama może wykorzystać tę taktyką zarówno w debacie na tematy wewnętrzne, jak i w dyskusji o polityce międzynarodowej.