Debata wiceprezydencka w amerykańskiej kampanii zwykle niczego nie rozstrzyga. I tym razem zapewne jeszcze o niczym nie zdecydowała. Ale ta dzisiejsza debata Biden - Ryan pokazała, w jak trudnej sytuacji Barack Obama ustawił się po nieudanej konfrontacji z Mittem Romneyem. Wiceprezydent Joe Biden miał przed sobą zadanie odwrócenia niesprzyjających obecnej administracji trendów i wyraźnie nie dał rady.
Zadanie od początku nie było łatwe, a Paul Ryan swoim spokojem, okazywanym starszemu konkurentowi szacunkiem i precyzją tego, co mówił, utrudnił je jeszcze bardziej. Ryan był po prostu bardzo dobry. Może nawet lepszy od Romneya. Biden był lepszy, niż Obama, ale nie na tyle dobry, by wygrał. Nawet ocena debaty na remis nie pomoże Obamie tym bardziej, że byłby to remis z wyraźnym wskazaniem na Ryana. Biden był bardziej energiczny, niż Obama, bardziej zaczepny, częściej się też uśmiechał. Tyle, że jego uśmiech sprawiał czasem wrażenie kpiny i nie wyglądał dobrze, gdy mówiono akurat o sprawach nie do śmiechu.
Debata wiceprezydencka objęła wszystkie tematy, którym kandydaci na prezydenta poświęcają trzy rozmowy. Biden i Ryan rozmawiali dziś o bezpieczeństwie narodowym i polityce zagranicznej, o gospodarce i opiece zdrowotnej, byli pytani też o sprawy dotyczące sumienia i przekonań, a konkretnie sprawę aborcji. Mam wrażenie, że ten krótki fragment rozmowy, może okazać się bardzo ważny. Joe Biden, zwracając uwagę na możliwość powołania przez prezydenta w następnej kadencji dwóch sędziów Sądu Najwyższego podkreślił w praktyce, że tegoroczne wybory mogą być w istocie głosowaniem za lub przeciw aborcji w Ameryce. Nie ma wątpliwości, że ta sprawa wróci w debacie Obama - Romney i może mieć zaskakująco duże znaczenie. Tym bardziej, że Ryan wyraził zdecydowany sprzeciw wobec aborcji poza przypadkami gwałtu, kazirodztwa i zagrożenia życia kobiety.
Oczywiście te subtelności nie będą miały znaczenia dla zdeklarowanych zwolenników jednej lub drugiej strony. Ważne jest tylko to co myślą o tym wyborcy niezdecydowani i na ile pod wpływem tego co słyszą w debatach zmienią swoje nastawienie. Ci wyborcy poprzednio poszli w większości za Obamą i jak pokazują badania naukowe, cztery lata później tamta decyzja, być może podjęta "o włos", nadal może determinować ich opinię. Wszystko przez to, że - jak się okazuje - nasze przekonania kształtowane są także przez podjęte w przeszłości decyzje.
I tu pojawia się wspomniana w tytule koszula. Psycholodzy z University College London badali na ile podjęta w sklepie decyzja o tym, czy kupić niebieską, czy zieloną koszulę, wpływa na to, co potem o tej koszuli myślimy. Oczywiste jest, że nawet jeśli decyzję podjęliśmy z trudem i żadna z opcji początkowo nie wydawała nam się wyraźnie bardziej atrakcyjna, bezpośrednio po wyjściu ze sklepu jesteśmy święcie przekonani o słuszności naszego wyboru. I ta zasada dotyczy zarówno zakupu koszuli, jak i wyboru prezydenta. Po dokonaniu wyboru po prostu podświadomie sami staramy się przekonywać, że postąpiliśmy słusznie.
Najnowsze badania pokazały jednak teraz coś, czego do tej pory nie wiedzieliśmy. Okazuje się, że taki wybór "o włos" potrafi zdeterminować nasze przekonania na dobre i jego skutki widać nawet kilka lat później. Zwycięstwo w wyścigu do Białego Domu może więc zależeć od tego, czy Romney i Ryan zdołają skłonić wystarczająco wielu zwolenników Obamy, by "zmienili koszulę". Wydaje mi się, że są na dobrej drodze.