Po tygodniach wzmożonej aktywności sejsmicznej w rejonie góry Hagafell doszło do wybuchu wulkanu Fagradalsfjall. Erupcja zagraża rybackiemu miasteczku Grindavik, z którego półtora miesiąca temu ewakuowano 4 tys. mieszkańców. "Nie może to być jak na razie erupcja instagramowa, ponieważ są to tereny zamieszkałe" - mówi na antenie internetowego Radia RMF24 Margaret Adamsdottir, Polka mieszkająca w Islandii, dziennikarka telewizji ROV.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Zwiększona aktywność sejsmiczna w rejonie półwyspu Reykjanes trwa od ponad półtora miesiąca i jest aktywnie monitorowana przez ekspertów z zakresu geologii i wulkanologii. Islandzkie miasteczko Grindavik zostało ewakuowane już 10 listopada i od tej pory nikt tam nie mieszka. W ostatnich dniach, gdy aktywność sejsmiczna znacznie spadła, ludzie zaczęli powoli wracać do miasta. Wtedy doszło kolejnego trzęsienia ziemi, a eksperci z Instytutu Geologii i Wulkanologii poinformowali, że do erupcji dojdzie w przeciągu czterech godzin. Ta miała jednak miejsce po zaledwie godzinie.
Była to bardzo duża, spektakularna erupcja. W tym momencie zachowuje się tak, jak typowa erupcja islandzka, czyli na początku jest bardzo silna, szczelinowa, nie ma opadu popiołu, nie ma bardzo trujących gazów, które przenoszą się na tereny zamieszkałe. W tym momencie wiatr jest bardzo sprzyjający i wszystkie te gazy przenoszą się nad ocean, mamy też dużą zamieć, także widoczność jest raczej słaba - mówi Margaret Adamsdottir.
Według Departamentu Ochrony Ludności linia lawy znajduje się w tym momencie dwa i pół kilometra na północ od Grindaviku. Największym niebezpieczeństwem byłoby rozciągnięcie się szczeliny na południe i zalanie ważnej infrastruktury. Zaraz po ewakuacji z 10 listopada rząd Islandii rozpoczął budowę wałów ochronnych wysokich na 2-8 metrów, które chronią elektrownię Svartsengi. To elektrownia geotermalna, która ogrzewa wodę, dostarcza ogrzewanie i elektryczność dla 25 tysięcy osób, które mieszkają na półwyspie Reykjanes - mówi Margaret Adamsdottir.
Wybuch wulkanu tak blisko miasteczka zamieszkiwanego przez 4 tys. osób to pierwsza taka sytuacja od 50 lat. Lokalne władze natychmiast przystąpiły do ewakuacji ludności, dla której, mimo świadomości, że erupcje wulkanów są częste i regularne, nie była to łatwa sytuacja. Widoczna z wielu kilometrów erupcja stanowiła jednak spektakularny widok, chętnie fotografowany przez turystów. Zebrały się tłumy ludzi, wiele pojazdów zablokowało drogę na lotnisko Keflavik. Służby natychmiast zareagowały i zamknęły tę drogę. Nie może to być jak na razie erupcja instagramowa, ponieważ są to tereny zamieszkałe. Jest obecnie potrzeba ochraniania ważnej infrastruktury. Teren jest zamknięty i będzie zamknięty dopóki ta erupcja nie będzie bezpieczna dla miasta - mówi Margaret Adamsdottir.
W mediach pojawiło się wiele nieścisłości dotyczących erupcji, która wbrew pozorom nie uniemożliwia turystom odwiedzenia wyspy. Lotniska pozostają otwarte, w powietrzu nie wykryto niebezpiecznych pyłów i gazów, a aktywność sejsmiczna ogranicza się do 30-40 kilometrów od miasta Grindavik. To nie jest niebezpieczna erupcja i można jak najbardziej przyjechać do Islandii - mówi na antenie internetowego Radia RMF24 Margaret Adamsdottir, Polka mieszkająca w Islandii, dziennikarka telewizji ROV.
Opracowanie: Wiktoria Krzyżak