Joe Biden traci poparcie - coraz mniej Amerykanów chce, by ubiegał się o kolejną kadencję. Niespełna 80-letni przywódca Stanów Zjednoczonych ma najniższe poparcie od początku swojej prezydentury. Jesienią w USA odbędą się wybory do Kongresu, które mogą okazać się kompletną porażką demokratów. Jeżeli stracą większość na Kapitolu, to Biden będzie miał poważne problemy z realizacją swoich planów, które przedstawiał w czasie kampanii wyborczej.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Teoretycznie może to być jasny sygnał, że Amerykanie mają dość obecnego lokatora Białego Domu. Teoretycznie, bo w przeszłości nieraz zdarzało się, że w czasie pierwszej kadencji dochodziło do zmian na Kapitolu, a przywódca wygrywał następne wybory prezydenckie. Tak było choćby za czasów Baracka Obamy.
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbędą się w 2024 roku. I choć do rozpoczęcia kampanii wyborczej jeszcze daleko, to dyskusja na temat tego, kto będzie kandydatem dwóch najważniejszych partii w USA, trwa już od wielu tygodni.
Dużo mówi się o ponownym starcie Donalda Trumpa. On sam wspiera obecnie republikańskich kandydatów, którzy wystartują w jesiennych wyborach. Choć gdy wsłuchać się w ton jego wystąpień, można odnieść wrażenie, że on sam już prowadzi swoją kampanię.
Teoretycznie jego plany może pokrzyżować inny republikanin, obecny gubernator Florydy. Młodszy, o podobnych poglądach, jednak bez ciągnących się za nim spraw - jak w przypadku Trumpa - Ron DeSantis dobrze jest oceniany wśród republikańskich wyborców. Trump zdaje sobie z tego sprawę. Pojawiły się więc głosy z jego otoczenia, że mógłby zaproponować mu start w roli swojego kandydata na wiceprezydenta.
Nie ma bowiem możliwości, by z Trumpem wystartował Mike Pence, który był wiceprezydentem w czasie prezydentury Donalda Trumpa. Trump ma za złe Pence'owi, że nie wstrzymał procesu zatwierdzania wyniku wyborczego i autoryzował rezultat, który doprowadził do zmiany w Białym Domu. Tak naprawdę Trump domagał się od Penca czegoś, czego ten nie mógł zrobić, nie łamiąc przy tym prawa. Drogi polityków rozeszły się, a zwolennicy Trumpa, szturmując Kapitol 6 stycznia 2021 roku, krzyczeli "powiesić Mika Pence'a".
Gubernator Florydy, który wyrasta na republikańską gwiazdę i który ma dobre relacje z Trumpem, może jednak zdecydować o samodzielnym starcie, widząc przychylne sondaże.
Trump oficjalnie nie ogłosił swojego startu, jednak pewne jest to, że czym gorsze notowania Joe Bidena, tym Donald Trump będzie miał większą ochotę na ponowny start. Byłaby to dla niego możliwość odegrania się na politycznym rywalu, z którego wielokrotnie kpił, żartował, a nawet go obrażał. Był przecież pewny zwycięstwa.
Pytanie jednak czy Joe Biden zdecyduje się na start. Zapowiedział, że zamierza wystartować i ubiegać się o kolejną kadencję, choć patrząc na spadające notowania, można łatwo domyślić się, co dzieje się w siedzibie demokratów. Wiadomo nieoficjalnie, że nie ma przekonania co do tego, iż mogłaby go zastąpić obecna wiceprezydent Kamala Harris.
Przed pierwszą kobietą wiceprezydent w pierwszych tygodniach, po objęciu urzędu, istniała możliwość objęcia najwyższego urzędu. Dziś jednak wiemy, że nie porwała Amerykanów. W szeregach partii mówi się natomiast o tym, że poszukiwani są inni ewentualni kandydaci. Wymienia się tu gubernatorów Kalifornii oraz Illinois. Za wcześnie jednak na to, by oceniać - w jakim stopniu ich start byłby możliwy.
Poszukiwanie następcy Harris jest dowodem na to, że demokraci mocno zastanawiają się nad tym, czy pozwolić Bidenowi na start, czy jednak zmusić go do rezygnacji. Na razie będziemy więc obserwować głównie pojedynek między Bidenem a Trumpem. Biden, który nie komentował specjalnie poczynań Trumpa ani nie odnosił się do jego prezydentury, ostatnio przerwał milczenie. Powiedział, że Trump reprezentuje ekstremizm, który zagraża fundamentom kraju. Zasugerował, że amerykańska demokracja może nie przetrwać, jeśli jedna ze stron podważa wyniki wyborów.
Musimy być ze sobą szczerzy: zbyt wiele z tego, co się dziś dzieje w naszym kraju nie jest normalne. Donald Trump i Republikanie MAGA (Make America Great Again, hasło wyborcze Trumpa) reprezentują ekstremizm, który zagraża samym fundamentom naszej republiki -powiedział Biden podczas przemówienia w Filadelfii.
To bardzo nie spodobało się republikanom - zwłaszcza tym zagorzałym zwolennikom Trumpa.
Prezydent USA stwierdził, że choć przez "republikanów MAGA" nie ma na myśli całej partii opozycyjnej, to jest ona obecnie "zdominowana i zastraszana" przez Trumpa i skrajnych polityków. Szczególną uwagę zwrócił na utrzymywaną przez byłego prezydenta narrację o "ukradzionych" wyborach 2020 r. i działaniach obliczonych na odwrócenie ich wyniku.
Te słowa padły na kilka dni przed planowanym wystąpieniem Donalda Trumpa ze wsparciem dla republikańskich polityków, którzy wezmą udział w jesiennych wyborach. Było pewne, że Trump odniesie się do słów Bidena.
Swoją drogą, choć Trump na razie wspiera jedynie republikańskich kandydatów, to nietrudno odnieść wrażenie, że tak naprawdę zaczyna prowadzić swoją kampanię. Nie jest tajemnicą, że bardzo chciałby wrócić do Białego Domu. Donald Trump wykorzystał wiec wyborczy, by odnieść się także do spraw, które mocno go obciążają - czyli kwestii odnalezienia w jego domu dokumentów, które nie powinny zostać wywiezione poza Biały Dom.
FBI i ministerstwo sprawiedliwości USA stały się wściekłymi potworami, kontrolowanymi przez drani z radykalnej lewicy - powiedział były prezydent Donald Trump podczas pierwszego wiecu od rewizji w jego domu. Były prezydent poświęcił krytyce śledztwa w jego sprawie wiele miejsca w ponaddwugodzinnej przemowie.
To rażące nadużycie prawa sprowokuje reakcję, jakiej nikt nigdy nie widział - powiedział Trump. Zarzucił FBI, że podczas rewizji w jego posiadłości przeszukali pokój jego żony Melanii, a także przeprowadzili - jak się wyraził - "głębokie, brzydkie przeszukanie" pokoju jego 16-letniego syna Barrona.
Odnosząc się do przemówienia prezydenta Bidena, który oskarżył Trumpa i jego ruch o zagrażanie fundamentom demokracji poprzez negowanie wyników wyborów, Trump ocenił, że była to "najwścieklejsza, najbardziej nienawistna i dzieląca mowa wygłoszona przez amerykańskiego prezydenta". Jednocześnie podtrzymał swoje twierdzenia, że wybory 2020 r. zostały sfałszowane.
Mówiąc o wojnie na Ukrainie, były prezydent stwierdził, że gdyby pozostał u władzy, Rosja nie odważyłaby się napaść na Kijów.