10 lat temu u wybrzeży włoskiej wyspy Giglio rozbił się wycieczkowiec Costa Concordia, na którego pokładzie było ponad 4 tys. osób. 32 osoby zginęły, a ponad 60 zostało rannych. Do niechlubnej historii przeszło tchórzliwe zachowanie kapitana jednostki Francesco Schettino, który szybko opuścił pokład, z czego później kuriozalnie się tłumaczył.
Ogromny wycieczkowiec Costa Concordia podpłynął do wyspy Giglio zbaczając ze standardowego kursu, by wykonać stosowany tam gest, określony jako "pokłon", czyli pozdrowienie malowniczego miejsca, uważanego za perłę w tym rejonie. Statek długości 290 metrów zbliżając się do wyspy uderzył w skałę morską.
W kadłubie powstała 70-metrowa wyrwa, przez którą zaczęła wlewać się woda.
Kapitan Costy Concordii Francesco Schettino początkowo starał się ukryć skalę katastrofy i bagatelizował ją w kontaktach z kapitanatem. Szybko opuścił pokład łamiąc wszelkie zasady żeglugi. Chaos opóźnił rozpoczęcie ewakuacji. Statek przechylił się, a następnie osiadł na mieliźnie.
Kilka dni po tragedii do mediów trafiło wykonane w dniu katastrofy nagranie rozmowy pomiędzy kapitanem Gregorio De Falco z portu w Livorno a dowódcą tonącego statku. De Falco wielokrotnie powtarzał w nim, by Schettino wrócił na pokład. Ten, będąc już na łodzi ratunkowej, uzasadniał, że nie może wrócić, bo drabiny są zablokowane przez jednostki ratunkowe.
Schettino - choć był kapitanem wycieczkowca - od przedstawiciela portu dowiedział się o pierwszych ofiarach śmiertelnych. Jego tłumaczenia były kuriozalne - z jednej strony zapewniał, że zostaje na miejscu i koordynuje akcję, a jednocześnie usprawiedliwiał swoją bezczynność tym, że jest ciemno i nic nie widzi.
I co w związku z tym ma pan zamiar zrobić, Schettino? Wrócić do domu? Jest ciemno, więc pójdzie pan do domu? Niech pan wraca na dziób statku i powie mi, co mamy robić. Ilu jest tam ludzi i czego potrzebują. W tej chwili! - dyscyplinował Schettino kapitan De Falco z portu w Livorno. Kapitan Costy Concordii nie wrócił już jednak na statek.
Prokuratura cytowała potem inne kuriozalne tłumaczenia Schettino - miał on twierdzić, że po katastrofie nie uciekł ze statku, a poślizgnął się i wpadł do szalupy.
W katastrofie Costy Concordii zginęły 32 osoby, a ponad 60 zostało rannych. Kapitan Francesco Schettino został potem skazany na 16 lat więzienia.
Przyszli do mnie mieszkańcy i powiedzieli, że doszło do katastrofy morskiej i na brzeg płyną do nas ludzie; poszedłem do kościoła i otworzyłem go dla rozbitków - tak w rozmowie z PAP katastrofę Costy Concordii u brzegów wyspy Giglio ówczesny proboszcz tamtejszej parafii ksiądz Lorenzo Pasquotti.
Jak podkreślił, pomoc setkom przemoczonych i zziębniętych ludzi, którzy dotarli na brzeg łodziami ratunkowymi i udzielenie im gościny w kościele San Lorenzo i Mamiliano koło portu na wyspie, było dla niego czymś zupełnie naturalnym.
Umieściłem ich wszędzie, gdzie tylko się dało, na podłodze i w ławkach, daliśmy im ciepłą odzież, buty, koce, jakie miałem; wszystko, co w naszej mocy robiliśmy razem z mieszkańcami Giglio - dodał duchowny.
Otworzyłem kościół i przyjęliśmy przybyłych na ląd; było wielu Włochów, ale też cudzoziemców z różnych części świata. Nagle w naszym kościele był tłum ludzi z tak odległych stron i w tej samej sytuacji - byli zziębnięci, przerażeni, zaniepokojeni o innych pasażerów, przemoczeni w zimną, styczniową noc - relacjonował ksiądz Lorenzo Pasquotti. Wszyscy znaleźli się na małej wyspie, która nigdy wcześniej nie doświadczyła takiego kryzysu - dodał.
Nie czuliśmy się w żadnym razie bohaterami, to chcę jasno powiedzieć. Zrobiliśmy coś normalnego; to, co należało zrobić w tamtym momencie - zaznaczył 71-letni kapłan. Wspominał, że w akcji pomocy rozbitkom uczestniczyło wielu mieszkańców Giglio, którzy przynieśli do parafii ciepłe ubrania, napoje i jedzenie.
Byli nawet tacy, którzy weszli na pokład przechylającego się i nabierającego wody statku, by pomóc ludziom z niego zejść. To piękne gesty, ale jednocześnie coś, co trzeba było zrobić. Są ludzie w potrzebie, trzeba im wyjść naprzeciw od razu, a nie zastanawiać się. Nie mówisz w takiej chwili: to nie jest moje zadanie, idziesz pomagać i koniec - powiedział ksiądz Pasquotti. Ja przecież zrobiłem niewiele - dodał.
Duchowny przyznał, że w pierwszych latach po katastrofie miał kontakt z rozbitkami, którzy znaleźli schronienie w kościele. Niektórzy nawet wrócili na wyspę, przyszli do kościoła. Oddali nam buty i ubrania, które im wtedy daliśmy. Przywieźli nam też słodycze - opowiadał.
Ponieważ w kościele daliśmy im wtedy herbatniki, ciepłe jedzenie, to odwdzięczyli się, przywożąc nam przysmaki ze swoich rodzinnych stron - relacjonował.
Nie chciałbym się nigdy znaleźć w roli kapitana Titanica, który płynął przez ocean między górami lodowymi. Uważam, że dzięki przygotowaniu człowiek poradzi sobie z każdą sytuacją i zapobiegnie wszelkim problemom. Bezpieczeństwo pasażerów jest dla nas najważniejsze - takie słowa z udzielonego przez kapitana Francesco Schettino rok przed katastrofą wywiadu przypomniały po tragedii u wybrzeży Giglio czeskie media. Jak podkreślano, były one rażąco sprzeczne z zachowaniem mężczyzny w kryzysowej sytuacji.
W rozmowie Schettino podkreślał, że wszystko w pracy dowódcy statku zależy od doświadczenia. Co rano wstaję między godziną 5 a 6. Jeśli jest brzydka pogoda, to nie śpię, ponieważ muszę stać na mostku kapitańskim. Gdy tylko wymaga tego sytuacja, kapitan musi mieć wszystko pod kontrolą, być tam, gdzie jest potrzebny - mówił.
Po katastrofie Costy Concordii powstał zespół, który w kolejnych miesiącach pracował nad przygotowaniem procedury usunięcia wraku wycieczkowca. Największą taką operacją na świecie, śledzoną przez wszystkie media kierował Nick Sloane z RPA. Panowała niepewność, czy uda się podnieść wrak i czy kadłub nie rozpadnie się.
Akcja zakończyła się pomyślnie we wrześniu 2013 roku. Potem wrak został odholowany do portu w Genui. Jego demontaż trwał do 2017 roku.