Przyszłoroczny budżet trafi dziś do Sejmu. Politycy koalicji projekt zachwalają, ekonomiści mówią wprost: budżet nie dość że „wyborczy” to jeszcze „grozi bałaganem finansów publicznych”; straszą, że Polsce grozi krach podobny do tego w Argentynie.
Przypomnijmy. W budżecie założono, iż deficyt wyniesie aż 45,5 miliarda złotych, czyli najwyższą z zakładanych granic. Do państwowej kasy ma wpłynąć ponad 152 miliardy złotych. Wydatki wyniosą ponad 198 miliardów. Projekt zakłada, że bezrobocie minimalnie spadnie i wyniesie 17,8 procent.
Zdaniem niezależnych ekonomistów tak skonstruowany budżet nieuchronnie skończy się budżetową katastrofą, na miarę tej w Argentynie.
Bogusław Grabowski z Rady Polityki Pieniężnej uważa, że budżet jest "skandaliczny", a rząd uprawia kreatywną księgowość i ukrywa wydatki. Rzeczywisty deficyt w przyszłym roku może się więc zbliżyć do 60 mld zł. Do wydatków nie zakwalifikowano bowiem wpłat do Otwartych Funduszy Emerytalnych i wpłat do kasy Unii Europejskiej.
O kreatywnej księgowości mówi także prof. Jan Winiecki i zaznacza, że przyszłoroczny deficyt będzie największym w historii polskiej transformacji. Budżet – jak zaznacza – jest budżetem wyborczym, nastawionym na to, aby rozkręcić tę koniunkturę, podnieść stopę wzrostu gospodarczego przed wyborami 2005 roku.
Przyjdzie nam jednak za niego zapłacić. Ten budżet oznacza bowiem zdestabilizowanie gospodarki. Jeden nurt: zdestabilizowanie przedsiębiorczości poprzez wyższe koszty kredytów. Drugi nurt: osłabianie polskiej waluty – to z kolei odbija się wyższymi cenami importowymi, wyższą inflacją.
Tymczasem wicepremier Hausner nerwowo szuka oszczędności, gdzie może. Tym razem padło na emerytów i rencistów.
07:55