To resort skarbu zorganizował akcję ogłoszenia upadłości Stoczni Szczecińskiej i jej przejecie – tak twierdzą byli członkowie zarządu zakładu. Zdaniem ostatniego szefa stoczni firma była smacznym kąskiem dla lewicy. Z kolei były minister skarbu twierdzi, że zarzuty są wyssane z palca.
Ostatni prezes stoczni Ryszard Kwidziński twierdzi, że sztuczny szum wokół stoczni rozpoczął się krótko po ostatnich wyborach parlamentarnych, wygranych przez SLD. Dochodziły do niego głosy, że stocznia i tak będzie przejęta przez Skarb Państwa, bo przynosi wielkie dochody i to musi być pod kontrolą. Na skutek kilkunastoletnich sukcesów, politycy lewicy byli bardzo mocno przekonani, że tutaj jest kopalnia pieniędzy. 4 mld dolarów sprzedaży w ciągu 10 lat to robi wrażenie - mówi Kwidziński.
Były prezes wspomina, że dochodziło do nieprawdopodobnych sytuacji. Dostałem propozycję zatrudnienia niektórych znanych ludzi ze Szczecina. To byli ludzie z lewicy - mówi i dodaje, że nikogo nie zatrudniono. Jak twierdzi, stocznia w Gdyni jest dziś w dużo gorszej sytuacji od szczecińskiej, gdy ogłaszano jej upadłość. Mimo że gdyński zakład też jest prywatny, nikt nie mówi o jej renacjonalizacji.
Były minister skarbu Wiesław Kaczmarek odpiera zarzuty Kwidzińskiego: Jeśli ktoś opowiada takie bajki publiczności, to kłamie i próbuje ukryć swoją pazerność albo swój brak profesjonalizmu i rzetelność w prowadzeniu biznesu - twierdzi Kaczmarek. Prokuratura Apelacyjna w Poznaniu nadal prowadzi śledztwo przeciwko byłym członkom zarządu. Posłuchaj relacji Dariusza Golińskiego:
Dodajmy, że przed sądem w Szczecinie rozpoczął się proces w sprawie unieważnienia aktów notarialnych, na mocy których jeden z byłych prezesów Stoczni Szczecińskiej przepisał akcje stoczniowe na rzecz swojej żony i innych członków rodziny. Zdaniem prokuratury, były prezes, przewidując swoje aresztowanie, chciał w ten sposób uniknąć zarekwirowania swojego majątku.
14:00