Protest lekarzy trwa drugi dzień. Fundusz radzi tym, którzy dostaną pełnopłatną receptę, by zgłosili się po poradę do innego specjalisty, najlepiej w szpitalu i po konsultacji poprosili o receptę z refundacją. Ścieżka w teorii wydaje się prosta - w praktyce - wręcz niemożliwa do przejścia. Na pacjentów czekają liczne przeszkody.
Przeszkoda nr 1 - szpitalne oddziały ratunkowe są stworzone do tego by ratować życie i lekarze tam nie mają po prostu czasu na dodatkową, głównie papierkową robotę. To ryzykowne przedsięwzięcie - usłyszała reporterka RMF FM w jednym z największych warszawskich szpitali, który w ciągu doby przyjmuje 130 nagłych przypadków.
Przeszkoda nr 2 - pacjent mógłby iść do przychodni przyszpitalnej, ale tam do specjalistów są często kilkumiesięczne kolejki. Poradnie te nie będą przyjmować dodatkowych chorych, bo już mają przekroczony limit.
Przeszkoda nr 3 - pacjent mógłby się udać do lekarza pierwszego kontaktu. Ale ten nie może przepisywać niektórych leków bez specjalistycznych badań i odpowiedniej dokumentacji. Nie może też przepisywać leków nie swoim pacjentom.
Przeszkoda numer nr 4 - nawet jeśli pacjent spotka już lekarza, który zgodzi się mu przepisać receptę, to nie będzie to usługa od ręki. Lekarz musi pacjenta zbadać, a w przypadku wielu leków zapoznać się z historią choroby pacjenta, czy też zlecić dodatkowe badania.
Znów więc mamy do czynienia z sytuacją, że pacjent musi chodzić od gabinetu do gabinetu z nadzieją, że ktoś się wreszcie nad nim zlituje. Bo system nie działa.
Narodowy Fundusz Zdrowia zamieścił na stronach lokalnych oddziałów listę szpitali, gdzie pacjent z receptą od protestującego lekarza może liczyć na powtórną diagnozę i receptę z uwzględnieniem refundacji. Jak się jednak okazuje, nawet jeśli placówka znajduje się na liście NFZ, to nie ma gwarancji, że pacjent nie zostanie odprawiony z kwitkiem.
Nasza reporterka odwiedziła szpital Wolski w Warszawie, który znajduje się na liście Funduszu. Jego dyrektor tłumaczy, że chętnie przyjąłby dodatkowych pacjentów, ale nie ma ku temu podstawy prawnej. Jak by się zgłosił pacjent z prośbą o poradę, żeby mógł receptę na lek refundowany dostać, to nie wiemy, co robić, bo Narodowy Fundusz Zdrowia - wbrew zapowiedziom pana ministra - nie podpisał umowy na ten zakres świadczeń - wyjaśnia Marek Balicki.
Dyrektor tłumaczy, że od piątku nie dostał wzoru porozumienia, czy umowy, a jedynie list ze wstępnym pytaniem, czy ewentualnie byłby zainteresowany wykonywaniem takiej dodatkowej usługi. Niestety, szczegółów ciągle brak, a te są niezbędne, bo szpital musi wiedzieć, kto ewentualnie zapłaci za dodatkowe badania pacjenta, czy kto zapłaci karę, jeśli okaże się, że pacjent nie był ubezpieczony.
Do protestu przystąpili nie tylko lekarze, którzy nie podpisali umów z Narodowym Funduszem Zdrowia. Bardziej boję się kar za wypisywane recepty niż utraty kontraktu z NFZ - mówi dyrektorka jednej ze stołecznych prywatnych przychodni, w której wszyscy medycy wypisują recepty bez refundacji. Podkreśla, że jeśli rzeczony kontrakt straci, wyjedzie za granicę. I - jak mówi - zrobią to wszyscy jej lekarze. Powiedziałam, że jeżeli chcą wypisywać na zniżkowe recepty leki refundowane, to odpowiedzialność finansową biorą na siebie. Nikt nie chce wypisywać leków refundowanych - twierdzi w rozmowie z reporterem RMF FM doktor Maria Pawlińska.
Pawlińska wszystkim swoim pacjentom od rana tłumaczy, dlaczego wypisuje im pełnopłatne leki: że ustalaniem poziomu refundacji powinni zajmować się urzędnicy, a nie lekarze i że nie chce być karana za bzdurne przepisy. A pacjenci - choć przyjdzie im zapłacić za leki więcej - nie mają pretensji do lekarzy, ale raczej do rządu. Doktor powiedziała, że lek nie jest drogi, o będę komentować. Ogólnie jest tragicznie. Taki burdel jak obecny rząd wprowadził to jeszcze w życiu Polska nie miała - usłyszał nasz reporter.
Pacjenci przyznają, że nie rozważają nawet zmiany przychodni albo szukania lekarza, który wystawi im refundowaną receptę. Jak mówią, trudno teraz biegać od lekarza do lekarza, gdy na wizytę czekali dwa-trzy miesiące.
Poniedziałek jest drugim dniem protestu lekarzy przeciwko zapisom dot. kar w umowach z NFZ na wypisywanie recept refundowanych. Część z nich nie określa na receptach stopnia odpłatności. Niektórzy pacjenci mają problemy z zakupem leków ze zniżką.
W niedzielę - w pierwszym dniu protestu - pacjenci korzystali tylko ze świątecznej pomocy medycznej; przychodnie były nieczynne. Lekarze podkreślali, że skala protestu będzie widoczna dopiero w poniedziałek.
Naczelna Rada Lekarska wezwała medyków, by w ramach protestu przeciwko wzorom umów z NFZ wypisywali tylko pełnopłatne recepty. Chodzi o zapis mówiący o nakładaniu na lekarzy i lekarzy dentystów kar umownych w wysokości 200 zł za nieprawidłowości na recepcie. W proteście uczestniczą największe organizacje lekarskie: Federacja Porozumienie Zielonogórskie, Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, Stowarzyszenie Lekarzy Praktyków oraz Polska Federacja Pracodawców Ochrony Zdrowia.
Protest ma przebiegać w kilku formach. Lekarze, jak podali w sobotę, mają zapisywać leki na drukach recept opracowanych przez NRL - nie zawierają one informacji o stopniu odpłatności pacjenta i uprawnieniach do refundacji. Drugą formą będzie powrót do pieczątki ze styczniowego protestu: "Refundacja do decyzji NFZ". Medycy mogą też używać nazw międzynarodowych leków oraz wypisywać medykamenty spoza listy leków refundowanych, a także nie wpisywać kodu NFZ na receptach. W takich sytuacjach pacjenci mogą mieć problemy z wykupieniem leków z przysługującą im zniżką.
Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz podkreślił w niedzielę, że protest lekarzy to kolejna eskalacja żądań, zmierzająca do całkowitego zniesienia odpowiedzialności. Dodał, że pacjenci w placówkach, które podpisały umowy z NFZ mają prawo do otrzymania recepty na lek refundowany.