Można powiedzieć, że to był cud - mówią ratownicy, którzy po ponad 110 godzinach nieprzerwanej akcji dotarli do górnika zasypanego w kopalni "Halemba" w Rudzie Śląskiej. Mężczyzna przebywa w szpitalu; lekarze oceniają jego stan jako dobry i stabilny.
Nie ma żadnych zaburzeń funkcjonowania układu oddechowego i układu krążenia. Zaburzenia metaboliczne są mniejsze niż się spodziewaliśmy - mówią lekarze z sosnowieckiego szpitala, gdzie trafił 30-letni Zbigniew Nowak. Górnik ma głęboką ranę łokcia. Nie doznał jednak obrażeń wewnętrznych oraz uszkodzeń wzroku - czego obawiali się lekarze.
Kiedy Zbigniew Nowak wyjechał na powierzchnię, nic nie mówił. Na oczach miał tylko specjalną opaskę, chroniącą go przed światłem. Chwilę później zabrała go karetka. Kiedy ratownicy dotarli do górnika, nie powiedzieli mu, że przebywał pod ziemią aż 5 dni:
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Byliśmy od niego kilkanaście metrów. Dostaliśmy od niego sygnał, że żyje i zaczęła się ta ostatnia akcja. Był przytomny i cały czas nam pomagał. Nie wiedział, która jest godzina i jaki jest dzień tygodnia. Prosił przede wszystkim o picie - opowiadali ratownicy, biorący udział w akcji.
Przy kopalnianym szybie czekał ojciec uratowanego górnika: Pracowałem 20 lat na dole i wiem, jak tam jest. To jeden z najważniejszych dni w moim życiu. Pierwszy raz tak się czułem, jak mój syn się urodził. Dziś czuję to samo - powiedział RMF mężczyzna. Na wiadomości o mężu czekała też żona uratowanego górnika, pani Marlena:
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Potężny wstrząs, który zasypał górnika, miał miejsce o godzinie 18:02 w środę wieczorem. Od pierwszych chwil wiadomo było, że 30-letni mężczyzna miał szanse na przeżycie. Znajdował się na skrzyżowaniu dwóch korytarzy; wiadomo było, że jest tam wystarczająco dużo czystego powietrza. W pozostałej części chodnika, gdzie dotarli ratownicy tego powietrza nie było.
Już w pierwszej dobie akcji trzeba było używać aparatów tlenowych. Utrudniało to poruszanie się wąskim tunelem o przekroju ok. metr na metr. Pierwsze trzy doby akcji były bardzo niebezpieczne; przez cały czas czujniki wskazywały wybuchowe stężenie metanu. Zwieziono specjalny wentylator; pojawiła się natomiast woda, którą trzeba było odprowadzać. Skały i części maszyn trzeba było kruszyć tak, aby nie powstała iskra, ponieważ mogło dojść do wybuchu.
W sobotę ratownicy odebrali sygnały z nadajnika umieszczonego w lampce zaginionego; potwierdziło to, że kierunek poszukiwań był słuszny.