Rodzina 89-letniej pacjentki złoży zawiadomienie do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przez lekarzy szpitala w Skierniewicach w Łódzkiem. W ubiegłym tygodniu kobieta ponad godzinę czekała na przyjazd karetki z Łodzi, która przewiozła ją dosłownie kilkaset metrów - z ortopedii na oddział intensywnej terapii. Tam, po reanimacji, 89-latka zmarła.
Pacjenci tutejszego oddziału ortopedycznego byli praktycznie odcięci od pilnej pomocy i każdy przypadek takiej zapaści mógł mieć, a w tym przypadku miał, poważne konsekwencje - łącznie z ostatecznymi - mówił w rozmowie z reporterką RMF FM Agnieszką Wyderką Leszek Adamczyk, syn zmarłej pacjentki.
Niezależnie od zawiadomienia rodziny, prokuratura zajęła się sprawą śmierci 89-latki i zgonu innej 44-letniej pacjentki skierniewickiego szpitala. Zarząd województwa łódzkiego podjął natomiast decyzję o odwołaniu dyrektora szpitala w Skierniewicach i tamtejszego pogotowia.
O sprawie zrobiło się głośno w poniedziałek, kiedy okazało się, że zmarły dwie pacjentki skierniewickiego szpitala. 89-latka i 44-latka przeszły operacje na oddziale ortopedii, później zostały przewiezione karetkami na oddział intensywnej terapii do pobliskiego budynku tej samej placówki. Starsza pacjentka musiała jednak czekać aż godzinę na przyjazd karetki... z Łodzi. Wszystko dlatego, że w tym czasie szpitalny ambulans wyjechał do innego chorego.
Chociaż pacjentki były przewożone tylko pomiędzy oddziałami tego samego szpitala oddalonymi o kilkaset metrów, to musiały być transportowane karetkami, bo taka jest procedura postępowania z leżącymi pacjentami, którzy są pod opieką anestezjologów - tłumaczy zastępca dyrektora szpitala Dariusz Diks.
Nie jest to jedyny powód, dla którego skierniewicką służbą zdrowia interesuje się prokuratura. W ubiegłym tygodniu pod jej lupą znalazła się przychodnia, w której matka 2,5-letniej Dominiki szukała pomocy dla swojej córki. Lekarz odmówił wyjazdu do gorączkującego dziecka, a dziewczynka zmarła. Później na jaw wyszło, że karetka, którą ostatecznie wysłano do małej, nie była właściwie wyposażona.
Łódzki oddział NFZ przeprowadził w placówce kontrolę. Okazało się, że w tygodniu w punkcie nocnej pomocy lekarskiej dyżurował jeden lekarz, a pozostali byli pod telefonami. Jest bardzo prawdopodobne, że właśnie dlatego, iż w pracy był jeden lekarz a nie trzech, medyk nie dojechał do małej dziewczynki. Gdyby bowiem to zrobił, w przychodni nie byłoby żadnego dyżurującego lekarza.