"Gdy doszedłem w to miejsce, panowała absolutna cisza, ale wiał delikatny wiatr i gdy zamknąłem oczy, siedząc na saniach, słyszałem tylko trzepot flag. Myślę, że zapamiętam to na bardzo, bardzo długo" - tak o pierwszych chwilach po zdobyciu bieguna południowego w specjalnym łączeniu z RMF FM z Antarktydy opowiada Matusz Waligóra. Nasz podróżnik po 58 dniach wędrówki osiągnął swój cel. Pokonał ponad 1200 kilometrów samotnie, bez wsparcia z zewnątrz. Jest czwartym polskim zdobywcą bieguna południowego. "Straciłem 18 kilogramów. To chyba dosyć wybitnie świadczy o tym, że nie była to łatwa wyprawa. Miała też dosyć mocne zacięcie sportowe. Myślę, że wszyscy, którzy idą do bieguna, rywalizują nie z innymi ludźmi, ale ze swoimi słabościami, lękami, strachem i jest w tym bardzo dużo ducha sportu. Choć gdy dochodzi się do mety, to nikt nie odgrywa Mazurka Dąbrowskiego, a po powrocie do Polski nikt nie przypnie do piersi medalu, to jednak taki mocno sportowy charakter był dla tej wyprawy bardzo charakterystyczny" - zaznacza w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Michałem Rodakiem.
Michał Rodak: Powiedz, jak wyglądały ostatnie metry. Były łzy? Radość?
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla audio
Mateusz Waligóra: Ostatnie metry to przede wszystkim poczucie zmęczenia, ulgi i wielkiej radości, bo dotarcie do bieguna było dla mnie zwieńczeniem nie kilku miesięcy, nawet nie kilku lat, tylko marzenia, które tkwiło we mnie od dziecka. Zawsze powtarzam, że jako dziecko nie robiłem wyjątkowych rzeczy, ale zawsze o takich marzyłem i nigdy nie przestałem. Ten marsz do bieguna był dla mnie spełnieniem tych moich marzeń. Chyba na zawsze zapamiętam ten moment, kiedy dotarłem do miejsca, które nazywa się "biegunem ceremonialnym", które znajduje się nieco dalej od bieguna geograficznego. Jest to charakterystyczne miejsce, w którym fotografują się wszyscy zdobywcy bieguna. Jest tam taka lustrzana kula, są też flagi różnych krajów. Gdy doszedłem w to miejsce, panowała absolutna cisza, ale wiał delikatny wiatr i gdy zamknąłem oczy, siedząc na saniach, słyszałem tylko trzepot tych flag. Myślę, że zapamiętam to na bardzo, bardzo długo.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Mateusz Waligóra zdobył samotnie biegun południowy. "Trudno to opisać słowami"
To miejsce wygląda tak, jak sobie wyobrażałeś przez całe życie? I ten moment też tak wyglądał?
Staram się sobie nie wizualizować do końca takich momentów, by później nie czuć się w jakiś sposób rozczarowany. Myślę, że to był po prostu wyjątkowy moment i przede wszystkim cieszyłem się z tego powodu, że jestem na tym biegunie sam. To było dla mnie ważne po tych 58 dniach w ciszy i samotności.
O której dokładnie tam dotarłeś?
Dotarłem w piątek 13 stycznia, 50 minut po północy.
Jak się czujesz? To uczucie ulgi, że już kolejnego dnia tego marszu nie będzie?
Nie, chyba nie. Myślę, że mam jeszcze sporo sił. Zostało mi trochę paliwa, trochę jedzenia. Przede wszystkim ta wyprawa nauczyła mnie pokory, ale pomimo tej cennej lekcji - uważam, że od początku wszystko przebiegało zgodnie z planem. Mógłbym powiedzieć, że przebiegło to nawet w sposób brawurowy. Planowałem, że wyprawa potrwa około 60 dni. Szedłem 58. Straciłem 18 kilogramów. To chyba dosyć wybitnie świadczy o tym, że nie była to łatwa wyprawa. Miała też dosyć mocne zacięcie sportowe. Myślę, że wszyscy, którzy idą do bieguna, rywalizują nie z innymi ludźmi, ale ze swoimi słabościami, lękami, strachem i jest w tym bardzo dużo ducha sportu. Choć gdy dochodzi się do mety, to nikt nie odgrywa Mazurka Dąbrowskiego, a po powrocie do Polski nikt nie przypnie do piersi medalu, to jednak taki mocno sportowy charakter był dla tej wyprawy bardzo charakterystyczny.
Po dotarciu do bieguna spotkałeś już kogoś, kto też już skończył tegoroczny marsz? Czy pozostali jeszcze idą?
To jest historia, którą chciałbym zachować do książki tak naprawdę, bo tego samego dnia wyruszyliśmy do Hercules Inlet razem z Benem ze Szkocji. Tego samego dnia dotarliśmy też na biegun. Był taki moment, gdy spotkaliśmy się z Benem tuż przed zakończeniem marszu - na kilka dni przed. On nie czuł się najlepiej, więc aby go zmotywować, obiecałem mu, że zaczekam na niego tuż przed biegunem i tak rzeczywiście się stało. Ostatniego dnia zabiwakowałem 25 kilometrów przed biegunem. Ben doszedł do mnie, a następnie cały ten dzień szliśmy do bieguna razem. To było dla mnie ważne. To było coś wyjątkowego, co nadało tej całej wyprawie dodatkowej wartości. Część osób, która szła do bieguna, już swój marsz zakończyła. Kilka osób jeszcze idzie. Zostało im niewiele czasu, bo sezon kończy się 20 stycznia i jeśli nie uda im się dojść, to zostaną zabrani z trasy samolotami. Wiele osób też zrezygnowało z próby marszu do bieguna ze względu na trudne warunki - szczególnie na tym pierwszym etapie.
Powiedz jeszcze na koniec, kiedy wracasz? Jak wygląda terminarz?
Jutro powinienem wylecieć do bazy Union Glacier, głównego obozu na pograniczu kontynentalnej Antarktydy. Następnie 14 stycznia wylecę do Punta Arenas w Chile, a lot powrotny do Polski mam zaplanowany na 27 stycznia, ale za wszelką cenę będziemy się starali zmienić jego termin, tak bym w Polsce zameldował się już w przyszłym tygodniu.