To był niedzielny, słoneczny poranek. W pobliskim kościele trwała msza. Mieszkańcy Dębca wyprowadzali psy na spacer, jedli śniadania. Ten związany z wolnym dniem spokój, przerwało to, co jeszcze tego samego dnia wstrząsnęło całą Polską. Na drugim piętrze kamienicy stojącej przy ul. 28 czerwca 1956 doszło do wybuchu. 1/4 budynku runęła na ziemię.
Na ratunek - już kilka minut po eksplozji - jako pierwsi dotarli strażacy z pobliskiej szkoły aspirantów pożarnictwa. Pomagali tym, którzy z obrażeniami leżeli na ulicy i tym, którzy próbowali wydostać się z ocalałych mieszkań. Na pomoc natychmiast rzucili się też mieszkańcy - najbliżsi sąsiedzi z kamienicy.
Niespełna godzinę po tragedii relacjonował pan Krzysztof: Chwyciłem tylko to co było pod ręką - portfel, dokumenty. Pierwsza myśl: uciekać, ewakuować zonę i dzieci. Zanim pan Krzysztof odszedł z rodziną na bezpieczną odległość, usłyszał, że pod gruzami leży córeczka sąsiadów. Natychmiast ruszył na ratunek. Dziecko udało się odkopać. Przed kamienicę zaczęli dojeżdżać kolejni strażacy i karetki pogotowia. Wiadomo było, że pod gruzami są ludzie. Ratownicy podjęli decyzję, by wezwać śmigłowiec Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Po kilku minutach był na miejscu. Lądowisko ogrodziła policja, maszyna mogła "usiąść" na środku pobliskiego skrzyżowania.
Pierwsze komunikaty od służb ratunkowych mówiły o jednej ofierze i ośmiu rannych, w tym jednym dziecku. Strażacy uruchomili szeroko zakrojoną akcję ratunkową, wciąż szukali ludzi, którzy mogą być przysypani. Na miejsce dotarła wyspecjalizowana jednostka z psami przeszkolonymi do poszukiwania ludzi pod gruzami. Ze wsparciem ruszyli strażacy z Łodzi i Warszawy.
Akcji z niepokojem przyglądali się okoliczni mieszkańcy. Mam tam znajomą w tej kamienicy, nie wiem co z nią, nie mam żadnego kontaktu - mówiła młoda kobieta, która przyszła na miejsce tragedii. Tego dnia w Poznaniu było kilka stopni mrozu. Część mieszkańców, która uciekła z kamienicy miała na sobie jedynie piżamy i kapcie. MPK Poznań podstawiło autobus, w którym mogli schronić się poszkodowani. Na miejsce przyjechali urzędnicy z wydziału zarządzania kryzysowego. Organizujemy mieszkańcom hotel, w którym będą mogli się schronić, przynajmniej na dwa tygodnie. Zaraz przyjedzie psycholog i pracownicy MOPR - mówił Maciej Kubiak z urzędu miasta.
W tym samym czasie mieszkańcy, którzy nie wiedzieli co z ich bliskimi, z nadzieją przyglądali się poszukiwaniom. Moja mama przeżyła, trafiła do szpitala, ale nie wiem co z bratem - mówiła jedna z mieszkanek, stojąca tuż przy policyjnej taśmie, odgradzającej miejsce tragedii. Do szpitali trafiło w sumie 21 osób, w tym dziecko. W niedzielę strażacy odkopali spod gruzów ciała czterech ofiar.
Niespełna godzinę po wybuchu na miejsce tragedii zaczęli przychodzić okoliczni mieszkańcy. Przynosili buty, ciepłe bluzy, czapki - wszystko to, co mogło ochronić poszkodowanych przed zimnem. W salce parafialnej pobliskiego kościoła ruszyła zbiórka darów. Do wieczora było tu już kilka wielkich stert ubrań i produktów pierwszej potrzeby. Mieszkańcy przynosili też kanapki i herbatę dla strażaków. Zorganizowali się natychmiast. Kilka pań i pan Tomasz z parafii na Dębcu podzielili się na dyżury. Przez całą dobę parzyli herbatę i kawę dla ratowników, którzy przychodzili tu na chwilowe przerwy. Po południu pomoc uruchomiła też Caritas. Ruszyła zbiórka darów i pieniędzy. Jeden z hotelowych pokoi przeznaczonych dla poszkodowanych mieszkańców zmienił się w pokaźny magazyn. Zbieramy to po to, by te osoby, które dotrą tu wieczorem, już po wizytach w szpitalach, mogły zacząć normalnie funkcjonować. Oni stracili wszystko - mówił w rozmowie z RMF FM ks. Marcin Janecki z Caritas archidiecezji poznańskiej. Zbiórkę uruchomiła też pobliska szkoła podstawowa. Kilkoro jej uczniów mieszkało w feralnej kamienicy. Tu dary, dzień po katastrofie, zaczęły docierać lawinowo. Poznaniacy zapełnili nimi całą salę gimnastyczną.
Katastrofa uruchomiła też lawinę pytań o to co się stało. Pierwsze i wydawałoby się oczywiste podejrzenia padły na wadliwą instalację gazową. Na miejsce dotarł Artur Różański z Polskiej Spółki Gazownictwa. Po raz ostatni budynek miał robiony przegląd instalacji 19 lutego - zapewniał, pokazując dziennikarzom dokumenty. W piątek okazało się jednak, że w trzech mieszkaniach nie przeprowadzono takiego przeglądu. W poniedziałek na jaw wyszły informacje, które jeszcze bardziej wstrząsnęły całym krajem. Okazało się, że śledczy biorą pod uwagę to, że kamienica mogła zostać wysadzona w powietrze celowo. Na miejscu wybuchu strażacy nie znaleźli jednak ani zaworu, ani butli, ani też fragmentów instalacji gazowej.
Strażacy pracowali na miejscu katastrofy przez całą noc. Cały czas zakładali, że pod gruzami mogą znajdować się żywi ludzie. Przed południem strażacy wydobyli spod gruzów żywego psa, co dawało nadzieję, że jeśli pod gruzami są ludzie, to mogli przeżyć. Krótko potem na gruzowisko przybiegli kolejni strażacy. Ci, którzy odgruzowywali to miejsce znacznie przyspieszyli tempa. Dziennikarze i okoliczni mieszkańcy wpatrywali się w te działania z wielką nadzieją, że spod gruzów zostanie wydobyty kolejna żywa osoba. Niestety, okazało się, że przysypany mieszkaniec nie żyje. To była piąta ofiara eksplozji i zawalenia się budynku.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Informacje płynące od ratowników mówiły, że pod gruzami mogą znajdować się kolejne osoby. Nie przerywali akcji poszukiwawczej. Co kilka chwil na gruzowisko wchodziły psy, ale nie podejmowały żadnego tropu. Ciężki sprzęt czekał w gotowości, ale w początkowej fazie nie mógł być wykorzystany. Po pierwsze dlatego, że zbyt gwałtowne ruchy na gruzowisku mogły zaszkodzić ewentualnym poszkodowanym pod gruzami, po drugie - jedna ze ścian groziła zawaleniem. Dlatego strażacy odgruzowywali to miejsce ręcznie. Element po elemencie.
Po południu wyszło na jaw, że pod gruzami ratownicy znaleźli ciało, na którym widoczne były obrażenia, sugerujące, że ofiara została wcześniej zamordowana. Wiadomo było, że jedna z hipotez jaką biorą pod uwagę śledczy to celowe wysadzenie kamienicy, po to, by zatrzeć ślady zbrodni. Szczegóły tego, jak miało wyglądać ciało, po wydobyciu spod gruzów są zbyt drastyczne, by o tym pisać. Mężczyzna, który miał być sprawca morderstwa i wysadzenia kamienicy, przeżył wybuch. Trafił do poznańskiego szpitala z poważnymi obrażeniami. Ma poparzone górne drogi oddechowe i 50 proc. powierzchni ciała. Nadal jest nieprzytomny i oddycha za niego respirator.
Nieoficjalnie wiadomo, że mężczyzna w przeddzień eksplozji dotarł do mieszkania swojej żony Beaty J. W małżeństwie od dłuższego czasu się nie układało. W niedzielę kobieta miała wyjechać do Wielkiej Brytanii. Chciała ułożyć swoje życie od nowa, z innym partnerem. Tomasz J. został na Dębcu do rana. Po siódmej rano do kamienicy przyjechała koleżanka Beaty J. Miała klucze do mieszkania, pod nieobecność znajomej miała doglądać mieszkania. Na miejsce przyjechała z mężem. Próbowali dostać się do mieszkania. To wtedy miała nastąpić eksplozja. Kobieta zginęła. Jej mąż trafił do szpitala z poważnymi obrażeniami.
Ja nie wiem jakim trzeba być człowiekiem, co trzeba mieć w głowie, żeby coś takiego zrobić. On chciał nas wszystkich pozabijać - komentuje te doniesienia jedna z mieszkanek kamienicy. To był taki sąsiad bez "dzień dobry", miał swój świat, ale ja z nim nigdy nie gadałem. Widziałem ich czasem przez okno, jak wsiadali do auta, jak wychodzili z psem. Normalna rodzina na pierwszy rzut oka - dodaje inny z sąsiadów. Na początku mówiło się, że druga ze znalezionych pod gruzami kobiet też mogła być ofiarą morderstwa, co również miały sugerować obrażenia na jej ciele. Ostatecznie te wątpliwości rozwiała czwartkowa sekcja zwłok. Ofiara morderstwa była tylko jedna.
Jak mówi rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Poznaniu Magdalena Mazur-Prus: Śledztwo toczy się w sprawie, a nie przeciwko konkretnej osobie. Śledczy są bardzo oszczędni jeśli chodzi o informacje w tej sprawie przekazywane opinii publicznej. Wiadomo, że rodziny zidentyfikowały wszystkie ofiary wybuchu i zawalenia się kamienicy. Po tym gdy swoją akcję na miejscu, w nocy z poniedziałku na wtorek zakończyli strażacy, na gruzowisko weszli policyjni technicy. Prowadzili oględziny z użyciem tzw. skanera 3D, który milimetr po milimetrze fotografował miejsce tragedii. W gruzach kamienicy na Dębcu i tych wywiezionych na specjalnie przygotowany, strzeżony plac nadal szukają narzędzia zbrodni, którym sprawca miał zadać śmiertelne ciosy swojej ofierze.
Prokuratura przesłuchała już ponad 30 świadków, w tym najbliższych sąsiadów potencjalnego sprawcy. Prokuratura nie wyklucza kolejnych przesłuchań. Stan mężczyzny, o którym mówi się, że może być sprawcą zbrodni i wybuchu nie pozwala na jakąkolwiek rozmowę z nim. Wiadomo, że prokurator prowadzący tę sprawę zażądał wglądu do akt dotyczących wypadku samochodowego ze stycznia. Kierowcą samochodu, który rozbił się pod Poznaniem był Tomasz J. , jechał wtedy z synem. Żona miała oskarżać go o to, że do zdarzenia doprowadził celowo. Chłopiec przeżył, ale z poważnymi obrażeniami trafił do szpitala, gdzie przebywa do dziś. W feralną niedzielę nie było go w mieszkaniu na Dębcu.
To pytanie zadają sobie co chwilę ci, którzy ocaleli i mieszkają w pobliskim hotelu. Nocleg do momentu, aż będzie to potrzebne, zorganizowało miasto. Od niedzieli dyżurują tu pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. Rozmawiają z poszkodowanymi, dostarczają najpotrzebniejsze produkty czy ubrania. Co jakiś czas podnoszą na duchu zwyczajną rozmową. Drugi dzień po tragedii do mieszkańców zaczęły docierać pierwsze zapomogi. Miasto wypłaciło po 1,5 tys. zł na osobę.
Ruszyło poszukiwanie mieszkań zastępczych dla poszkodowanych. W urzędzie miasta powołano zespół, który się tym zajmuje. Będziemy szukali takiej drogi, żeby mieszkańcy na pewno nie stracili na tym, bo już dużo stracili. Będziemy dostosowywać tę pomoc do raz - oczekiwań, dwa - oczywiście tego co mamy w miejskim zasobie - mówiła w rozmowie z RMF FM Magdalena Górska, pełnomocniczka prezydenta Poznania ds. interwencji lokatorskich. Urzędnicy znaleźli już pierwsze dwa mieszkania. Poszkodowani oglądali je wczoraj.
Mieszkańcy wciąż liczą na to, że uda im się na dniach wejść do ocalałych mieszkań. Zostawili tam wszystko. Dokumenty, recepty, leki itp. Plan jest taki, by jeśli inspektor nadzoru po swojej ekspertyzie wyrazi zgodę, mieszkańcy weszli do domów na kilka minut w asyście strażaków. Nadal nie zapadła decyzja co z ocalałą częścią kamienicy. Chcielibyśmy mieć własny kąt tak jak do tej pory. Chcielibyśmy móc wstać rano, zrobić sobie kawę, zrobić dzieciom kanapki i posłać je do szkoły. Jedyne o czym teraz marzymy to powrót do normalnego, codziennego życia - mówi pani Kasia, mieszkanka kamienicy na poznańskim Dębcu.