"Rosjanie zabrali mi dom, pracę, życie. Zabrali mi wszystko" - mówi reporterowi RMF FM 50-letni Andrij, Ukrainiec, który od ponad dwóch lat mieszka w warszawskiej hali, gdzie mieści się centrum handlowe "Modlińska 6D". Razem z ponad 130 jego rodakami, którzy uciekli przed wojną. Wcześniej w tym miejscu działał punkt pomocy uchodźcom. Był finansowany najpierw przez wojewodę, a później utrzymywał się dzięki rządowym dotacjom. Dziś działa na dziko, utrzymując się z wpłat części "mieszkańców" i hojności niektórych firm, a Ukraińcy żyją tam w prowizorycznych warunkach.
24 lutego 2022 roku - dzień, w którym Rosja na pełną skalę rozpętała wojnę w Ukrainie. Dzień, w którym wielu Ukraińców od razu ruszyło w stronę Polski. Szukali w naszym kraju schronienia przed spadającymi z nieba rakietami i bombami. Sprzed polsko-ukraińskiej granicy ruszali pociągami, autokarami, busami czy prywatnymi autami w głąb Polski, by znaleźć spokój i miejsce dla siebie.
Jeden z pierwszych punktów pomocy uchodźcom z Ukrainy zaczyna działać w ogromnej hali na warszawskiej Białołęce przy ul. Modlińskiej. Tu mogą zjeść, umyć się, przespać, po prostu zamieszkać. W to miejsce warszawiacy zwożą wszystko, co może się przydać przybyszom z Ukrainy w kolejnych tygodniach pobytu w Polsce.
Właściciel hali podpisał umowę z wojewodą mazowieckim (wówczas Konstantym Radziwiłłem), dzięki czemu ten punkt pomocy może liczyć na finansowanie. Ale dość szybko wojewoda się z tego wycofuje. Jednym z powodów mają być nieprawidłowości w raportowaniu liczby uchodźców, która trafia do tego punktu. Później pobyt przybyszów z Ukrainy dotuje rząd. Z czasem jednak wszystkim mieszkańcom hali zaproponowano przeniesienie się w inne miejsca pod Warszawą. Nie wszyscy korzystają z tej propozycji. Część uchodźców pozostaje w hali, mimo że miejsce traci finansowanie. Dziś wciąż przebywa tu ok. 130 Ukraińców. Jak tłumaczą, jest im tam dobrze i nie chcą się wyprowadzać. Żyją jednak w prowizorycznych warunkach.
Andrij - 50-latek spod Berdiańska w południowo-wschodniej Ukrainie - nie zabrał ze sobą nic oprócz dokumentów. W hali przy ul. Modlińskiej ma jedynie łóżko i szafkę, a od innych oddziela go zaledwie firanka i pilśniowa płyta. Jego "pokój" to w porywach 3 metry kwadratowe. Jednak nie narzeka, bo tam, gdzie miał dom i ziemię, nie ma już nic. Wszystko zniszczyli Rosjanie.
Z kuzynem prowadziliśmy gospodarstwo rolne. Mieliśmy kilka hektarów ziemi uprawnej. Gdy zaatakowali Rosjanie, już po kilku dniach zajęli cały region - opowiada. Berdiańsk niemal od pierwszych dni wojny znalazł się pod okupacją rosyjską. Huk rakiet było słychać co kilka minut. Zamieszkałem w piwnicy. Bałem się wychodzić na górę. Tam gotowałem, jadłem, myłem się i spałem - wspomina Andrij.
Lokalne władze szybko zorganizowały pseudoreferendum ws. przyłączenia regionu do Rosji. Andrij - tak jak większość mieszkańców okupowanego terytorium - nie wziął udziału w tym "ustawionym" plebiscycie i zbojkotował referendum. Wyszedł protestować na ulice. Tam został pojmany przez Rosjan i na 12 dni trafił do aresztu. Po pobycie tam straciłem kilka zębów, połamali mi żebra i zawiązali oczy opaską, strasząc mnie jakąś bronią - opowiada. Czuł, że będzie musiał opuścić swoją miejscowość, tak jak to robiło coraz więcej jego sąsiadów.
Rosjanie zabrali mi dom, pracę, życie. Zabrali mi wszystko. Wtedy z kolegą ruszyliśmy do Lwowa. Tam pracowałem krótko, bo fabryka, w której złapałem robotę, padła ofiarą rosyjskich ataków. We Lwowie zapakowałem się do pociągu, który ruszał do Polski - opowiada Andrij. W Warszawie skierowano go do punktu dla uchodźców na Modlińską. Tu mieszka już ponad dwa lata. Jak mówi, nie chce się stąd ruszać, bo zna tu sporo osób. Pracy nie znalazł, bo jest osobą niepełnosprawną. Od urodzenia mam chore serce. Nie każda praca jest dla mnie. Ale liczę, że coś uda mi się znaleźć. Co miesiąc jeżdżę na wizyty lekarskie. Na szczęście wszystko jest w porządku - opowiada.
Andrij choć chciałby, to nie ma dokąd wracać na Ukrainę. Ale ma do kogo: ma troje dzieci i czworo wnuków. Moi dwaj synowie walczą na froncie w Zaporożu i Chersoniu. Tylko w wybranych godzinach mogą korzystać z telefonu. Częściej rozmawiam z córeczką, która musiała się przenieść do Lwowa, bo tam bezpieczniej. Jej mąż też walczył, ale stracił nogę, gdy wybuchła mina. Bardzo chciałbym się z nimi wszystkimi spotkać na święta Bożego Narodzenia. Ale na razie nie mam gdzie zamieszkać na Ukrainie. A nie chcę się pakować do domu córeczki, bo mają czworo dzieci, więc i tak z trudem się mieszczą. Tęsknię za nimi - przyznaje Andrij.
On - tak jak pozostali "mieszkańcy" hali przy Modlińskiej - nie chcą się stąd przemieszczać. Choć żyją w skromnych warunkach, stworzyli mikrospołeczność i trzymają się blisko siebie.
By starczyło na ogrzewanie hali, część Ukraińców, którzy pracują, dzieli się swoimi zarobkami z zarządcą obiektu. Jedzenie i środki higieny dostarczają im sieci handlowe współpracujące ze spółką prowadzącą halę.
Rzeczniczka stołecznego ratusza Monika Beuth przyznaje, że sytuacja osób zakwaterowanych na dziko nad centrum handlowym jest im znana i są nią zaniepokojeni. Jest to teren prywatny, na który bez zgody właściciela nie ma nawet wstępu. Pomimo że kwestie zakwaterowania uchodźców wojennych leżą w kompetencjach wojewodów, miasto nie pozostawia tych osób bez pomocy. Na miejscu pracownicy białołęckiego Ośrodka Pomocy Społecznej oferowali i oferują wsparcie tym, którzy chcą z niego skorzystać - mówi rzeczniczka warszawskiego ratusza.
Monika Beuth podkreśla, że wielokrotnie pracownicy białołęckiego OPS próbowali namówić przebywających tam uchodźców do skorzystania z innych dostępnych form pomocy. Ważne jest, aby mieli oni świadomość, że nie muszą być w tym miejscu. Jednak wiemy i wynika to również z relacji mediów, że wiele z tych osób przebywa tam z własnej woli. Na polecenie prezydenta ratusz wystąpił do wojewody mazowieckiego o podjęcie działań w trosce o zdrowie osób przebywających na Modlińskiej i zabezpieczenie ich sytuacji bytowej, ponieważ to urząd wojewódzki ma w tej sprawie odpowiednie kompetencje i narzędzia do działania - dodaje Beuth.
Jak się dowiadujemy, podobne pismo zostało przez urząd miasta skierowane również do komendanta stołecznej policji.