Ponad 12 tys. Polaków ubiega się o 900 etatów w Brukseli przyznanych naszemu krajowi w poszerzonej o 10 państw Unii Europejskiej. Dziś odbył się pierwszy z serii egzaminów. W Warszawie, Poznaniu, Gdańsku i Krakowie z zadaniami zmagali się tłumacze.
Europejskie biuro doboru kadr (EPSO) zaprosiło na egzamin około 1600 osób; nie wszyscy się stawili. W Warszawie, gdzie zdawać miało 676 osób, sala egzaminacyjna wypełniona była w dwóch trzecich.
Pisemny egzamin złożony jest z czterech części. Najpierw kandydaci na asystentów-tłumaczy musieli odpowiedzieć na szczegółowe pytania dotyczące instytucji i polityki UE, następnie sprawdzana była umiejętność rozumienia tekstu. Te etapy odbywały się w języku angielskim, francuskim lub niemieckim.
Kolejne części to tłumaczenia dwóch tekstów (maksymalnie 45 wersów). Pierwszego z języka angielskiego, francuskiego bądź niemieckiego na polski oraz drugiego - z innego wybranego przez kandydata języka państw UE lub krajów przystępujących. Kandydaci mogli korzystać ze słowników.
Do części ustnej w styczniu zaproszone zostanie 200 osób, które najlepiej przejdą testy pisemne. Jutro do konkursów przystąpią kandydaci na stanowiska sekretarskie. 11 i 12 grudnia - chętni do pracy na stanowiskach asystentów-administratorów.
Konkurs to jednak dopiero połowa drogi. Jak jednak dowiedziała się korespondentka RMF, pomyślnie zdany egzamin nie gwarantuje pracy w Brukseli. By otrzymać lukratywną „europosadę”, trzeba mieć przygotowane - jak nieoficjalnie mówi się w Brukseli - "odpowiednie zaplecze".
Chodzi o poparcie kogoś z komisji albo z rządu kraju, z którego pochodzi kandydat. Ponadto, największe szanse mają już zatrudnieni na czasowych kontraktach Polacy. Gdy jakiś dyrektor będzie potrzebował pracownika, przyjmie tego, którego zna, a nie będzie szukać na liście anonimowych osób. Tak więc droga do kariery w UE może okazać się bardzo wyboista...
23:00