Biało-czerwona sztafeta RMF FM w Dniu Flagi przemierzyła Polskę z południa na północ! W naszej akcji brała udział m.in. Aneta Kurowska - żona por. Łukasza Kurowskiego, który tragicznie zginął podczas misji w Afganistanie. Pani Aneta uczestniczyła we wciągnięciu polskiej flagi na ORP Błyskawica w Gdyni. Ta uroczystość zwieńczyła naszą sztafetę.
Biało-czerwona sztafeta RMF FM ruszyła z Zakopanego. Cel – Gdynia [ZOBACZ ZAPIS RELACJI NA ŻYWO]
W sierpniu minie 11 lat od śmierci por. Łukasza Kurowskiego. Kiedy do pani Anety dotarła wiadomość o śmierci ukochanego, miała zaledwie 27 lat.
W bardzo osobistej rozmowie mówi nam o pasji jej męża, o tym jakim był człowiekiem i o tym jak ważne były dla niego wartości patriotyczne. Wdowa po poruczniku Kurowskim tłumaczy też, jak trudno zaakceptować wiadomość o śmierci ukochanej osoby i jak ważne w takich momentach jest wsparcie najbliższych.
Mateusz Chłystun, RMF FM: 2 maja - to będzie ważny dzień dla każdego Polaka, który szanuje barwy narodowe, który ma duże poczucie patriotyzmu. Jaki ten dzień będzie dla Pani?
Aneta Kurowska: Dla mnie to jest bardzo ważny dzień, zwłaszcza, że jestem tam dlatego, że moim mężem jest porucznik Łukasz Kurowski, a dla niego takie święta były naprawdę bardzo ważne. Pierwsza myśl, kiedy usłyszałam, że tam będę - bardzo mnie ucieszyła, bo uważam, że przedsięwzięcie jest fantastyczne, świetne i pewnie sporo ludzi chciałoby być tego dnia na moim miejscu. Róbmy takie rzeczy częściej, każdego roku możemy to powtarzać. Wschód-zachód, zachód-wschód, bo naprawdę warto. Dla mnie tym bardziej, bo wiem, że jeżeli jestem tam, jest pamięć o Łukaszu, a jak jest pamięć to i jest sympatia.
Por. Łukasz Kurowski zdecydował się na mundur właśnie dlatego, że miał w sobie zakorzeniony patriotyzm? Był żołnierzem z potrzeby serca?
Tak, często to powtarzał. Szacunek dla flagi był dla niego bardzo ważny. Mam w związku z tym taką ciekawą historię. W 2006 roku, 11 listopada wybraliśmy się na święto nasze tutaj poznańskie - na świętego Marcina, przy Zamku. Staliśmy tam razem, to już były właściwie nasze ostatnie miesiące. Łukasz kupił na straganie taką małą biało-czerwoną flagę, wręczył mi ją w prezencie, z prośbą, żebym zawsze, w każde święto stawiała ją w oknie. Żeby ona zawsze była. Nawet jak jego nie będzie, czy wyjedzie - pewnie tak wtedy o tym myślał - żeby ta flaga była. Nie ma go już ze mną 11 lat, ale w każde święto, zwłaszcza 11 listopada, ta flaga w oknie jest. Jeśli ja nie mogę jej tam postawić, to robią to za mnie rodzice.
Czy Pani w jakimś sensie wierzy w to, że mąż będzie tam z Panią, w Gdyni, na ORP Błyskawica w trakcie uroczystości?
Tak, oczywiście. On jest ze mną każdego dnia - w jakiejś części serca, w myślach, na każdym kroku, a tym bardziej musi być ze mną drugiego maja, musi być moim wsparciem i odwagą. Bardzo tego chcę!
Pani Aneto, mija 11 lat od śmierci Pani męża. Komuś, kto patrzy na tę sytuację z zewnątrz pewnie łatwo powiedzieć - to dużo czasu, żeby zapomnieć, poukładać pewne sprawy na nowo. Jak jest w rzeczywistości?
Pewne emocje są poukładane, jest ten porządek, życie się toczy, bo musi. Jest praca, są obowiązki, ale cały czas jest miłość. Ja cały czas go kocham. On ze mną będzie zawsze, jest to tak piękne uczucie, że ja nawet się chyba nie chcę tego pozbywać. Niech to ze mną jest, bo to jest moja siła. Bardzo dużo dostałam od tego człowieka, zmienił moje życie i wniósł w moje życie cenne rzeczy, uwagi, porady, spojrzenie na świat. Tak naprawdę to, co jest teraz dobre w moim życiu, to jest to, co od niego dostałam.
Wspominała Pani, że mąż kochał swoją służbę, dużo Państwo rozmawialiście na ten temat. Kiedykolwiek w rozmowie pojawił się wątek, że któryś z wyjazdów może się skończyć tragicznie?
Tak, dla niego praca - bycie żołnierzem, oficerem Wojska Polskiego to nie była tylko praca-codzienność. Pamiętam jak powtarzał, że jest szczęśliwym człowiekiem. Pytał wtedy: "Wiesz dlaczego Żabko? Bo kocham to, co robię." A to jest naprawdę bardzo ważne, kiedy idziesz do pracy, bo nawet momentami nie chcesz z niej wracać. Zawsze sprzeczaliśmy się, kto tu jest ważniejszy - ta praca czy ja? Ale zdawałam sobie sprawę, że jeżeli założył mundur, to będą pewne zobowiązania, nie będzie go dużo w domu, no i wyjazd na misje - to też będzie częścią naszego życia. Co prawda był młodym żołnierzem, wyjechał dość wcześnie, zginął - no ale widocznie tak miało być. Przynajmniej ja już teraz tak o tym myślę.
Ta pasja męża do pracy, to było coś, co Pani imponowało też jako kobiecie?
Tak, ja mu nawet zazdrościłam. Mało tego - dzisiaj w pracy to ja mam kubek z napisem "Kochaj to co robisz, a nigdy nie będziesz w pracy". Są takie sytuacje z naszych wspólnych chwil, które zostają i pewnie będą ze mną szły do końca życia. Wśród nich - miłość do pracy.
Co było najważniejsze po tym tragicznym momencie 11 lat temu, kiedy w domu zastała pani żołnierzy, którzy przyszli powiadomić o śmierci męża? Kto był najważniejszym wsparciem?
W moim przypadku to byli rodzice. Kiedy człowiek musi zamknąć drzwi, bo nie ma już innego wyjścia, to wtedy najbliższa rodzina. Dom, do którego można wrócić. Spakować się i wrócić. Tak właśnie zrobiłam. Zabrałam wszystkie swoje rzeczy i musiałam wrócić do domu rodzinnego, do Poznania. Dziękuję Bogu, że miałam do kogo i to wsparcie, te łzy które nam towarzyszyły i do dzisiaj się pojawiają, kiedy jest źle i ciężko - rodzice to wszystko przyjęli, bardzo mi pomogli, oni to wszystko ze mną przeszli. Są też przyjaciele, ale mają oczywiście swoje życie i zobowiązania i nie zawsze mają czas, żeby ciągle być, przez lata, a rodzice jednak zawsze są. Dla mnie to jest ogromne wsparcie do dziś i za to im dziękuję.
Rozmawialiśmy przed wywiadem. Pani wspomniała, że w jakimś sensie rozmawia z mężem. Jeśli to zbyt osobista kwestia, to proszę wybaczyć i nie odpowiadać, ale co ma Pani na myśli? Jak to wygląda?
Mieszkamy blisko siebie. Ja w Poznaniu, mąż jest pochowany w Lusowie - blisko gen. Dowbora-Muśnickiego. Jak mogę, to jadę na cmentarz - niektórzy powiedzą może, że zbyt często, ale jestem tam bardzo często. On jest moim wsparciem. On musi mi pomagać i nie ma, że nie chcę. Uwielbiam, nawet przez chwilę, ale posiedzieć u niego, pomyśleć, porozmawiać, poprosić. Wychodzę wtedy z ogromną siłą i z uśmiechem. Teraz to już tak wygląda, że to nie jest rozpaczanie, ale taka jakby krótka rozmowa, właściwie monolog mój, bo on tylko słucha, który mi bardzo pomaga. I oby tak było dalej.
Mówi się, że pamięć o dobrych ludziach nie umiera nigdy. Mam wrażenie, że w przypadku por. Kurowskiego właśnie tak jest. Wspominają go koledzy, dowódcy, ale też zwykli ludzie, czego dowodem są np. różne wydarzenia ku czci pani ś.p. męża...
Też tak to postrzegam i coraz częściej się utwierdzam w tym przekonaniu, bo kolejną imprezą, po tym ważnym wydarzeniu 2 maja w Gdyni, będzie bieg weterana 20 maja w Bolesławcu. Też ten bieg jest poświęcony Łukaszowi. On służył w 10-tej brygadzie w Świętoszowie, czyli w okolicach. Też będę w nim uczestniczyć. To będzie moje pierwsze w życiu 5 kilometrów, jestem już zapisana na liście. Właśnie fajnie, że po mimo tych lat, 11, lat Łukasz wraca do nas, a to jest dowodem naprawdę na to, że ludzie, którzy to organizują, którzy zdążyli go poznać i polubić - teraz go pamiętają. To jest właśnie ta sympatia i to jest niesamowite. Kiedyś po moim odejściu też bym chciała, żeby ktoś zorganizował bieg. Chociaż na kilometr (śmiech).
Wspominała Pani, że mąż zmienił bardzo pani życie, ukształtował w pewnych kwestiach. Czy to miało znaczenie w związku z tym, jak wygląda pani życie zawodowe dziś?
Tak, jestem pracownikiem resortu obrony narodowej - dumnie to brzmi. Jestem w tym miejscu, gdzie powinnam być - myślę - od dawna. Sama skończyłam geografię, później kolejne studia podyplomowe, a jeszcze później trafiłam do Akademii Obrony Narodowej, obecnie Akademia Sztuki Wojennej. Sama w szeregi wojska weszłam. Co prawda nie w mundurze, bo na to już chyba trochę za późno, ale jestem tam, gdzie powinnam być. Naprawdę, kocham armię tak jak kochał Łukasz i myślę, że to nas w jakiś sposób połączyło i dlatego on wciąż jest tak mi bliski.
Czyli Pani trochę kontynuuje misję męża...
Zgadza się. Spełniam też nasze marzenia, bo Łukasz zawsze marzył o studiach podyplomowych - właśnie na Akademii. Zrobiłam to ja - z przyjemnością, potem nawet pojechałam do niego z dyplomem, pochwalić się, że to już jest wykonane. Tak jakoś fajnie się dobraliśmy i to była chyba magia w tym związku, że cały czas jest mi tak bliski i jestem mu za to wdzięczna. Mam nadzieję, że tam gdzie jest - też słucha Radia RMF FM, bo robił to przez całe życie. Mamy mnóstwo fajnych wspomnień z radiem. I jeżeli mnie słyszy, to go serdecznie pozdrawiam i tęsknię za nim. Kocham Cię Łukasz i do zobaczenia kiedyś, gdzieś...
Przed środą w Gdyni - stresuje się pani trochę?
Oczywiście i to pod każdym względem, bo jednak jest to bardzo ważne wydarzenie. Jestem naprawdę miło zaskoczona i cieszę się, że będę mogła zrobić to co mam tam zrobić, no ale też jak każda inna kobieta - będę z moją przyjaciółką Basią i już zastanawiałyśmy się co powinnyśmy założyć (śmiech). Myślę, że sobie poradzimy, że będzie fajnie.
Porucznik Łukasz Kurowski zginął w 2007 roku podczas pełnienia misji stabilizacyjnej w Afganistanie. Służył tam w Operacyjnym Zespole Doradczo Łącznikowym Polskiej Grupy Bojowej w Gardez. 14 sierpnia samochód opancerzony, którym poruszał się wspólnie z afgańskimi żołnierzami - został ostrzelany. Por. Kurowski zginął w wyniku odniesionych ran. Był pierwszym polskim żołnierzem, który poniósł śmierć w Afganistanie.