"Były porozrzucane przedmioty, były ślady walki na dole. Tam najprawdopodobniej pan Piotr Jaroszewicz został uderzony w głowę, ponieważ krwawił. Następnie został przeniesiony na górę do swojego gabinetu, gdzie przywiązano go do fotela, a potem założono na szyję pętlę z takiego uchwytu na broń i ściskano, zaciskano mu szyję tak jak garotą, przy użyciu ciupagi. Był na pewno torturowany i zginął na skutek tych przeżyć" - mówi Dariusz Janas, pierwszy szef policyjnej grupy dochodzeniowej badającej napad, w którym w 1992 roku zginął były PRL-owski premier Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja Solska. Janas wspomina, że brano pod uwagę wiele motywów zbrodni. Po 26 latach wreszcie udało się wykryć sprawców przestępstwa. Zatrzymano cztery osoby. "Jest to wielki sukces śledczych, ale bardzo dużo zależało tu od szczęścia" - podkreśla Janas.
Krzysztof Zasada: Pan był pierwszym policjantem, który wszedł do willi Jaroszewiczów po tym napadzie i zabójstwie małżeństwa. Jak to miejsce wyglądało?
Dariusz Janas: Jadąc na miejsce nie wiedziałem, że jest to willa Jaroszewiczów. Był to budynek względnie zaniedbany, stary, który był w szeregu innych, ale w bardzo dobrej dzielnicy. Ta dzielnica słynęła z tego, że mieszkają tam ludzie bogaci, ewentualnie ludzie, którzy mają bogatą przeszłość. Naprawdę nie wiedziałem, że w środku znajdę zwłoki zarówno pana Piotra Jaroszewicza, jak i pani Solskiej. Dla mnie to był starszy mężczyzna i kobieta. Dopiero po wylegitymowaniu człowieka, który przedstawił się jako syn, gdy zobaczyłem nazwisko Jaroszewicz, zorientowałem się, że chodzi o premiera.
Co pan tam w środku zastał?
Willa przedstawiała taki obraz, jak typowo po napadzie rabunkowym. To znaczy były porozrzucane przedmioty, były ślady walki na dole. Tam najprawdopodobniej pan Piotr Jaroszewicz został uderzony w głowę, ponieważ krwawił. Następnie został przeniesiony na górę do swojego gabinetu, gdzie przywiązano go do fotela, a potem założono na szyję pętlę z takiego uchwytu na broń i ściskano, zaciskano mu szyję tak jak garotą, przy użyciu ciupagi. Był na pewno torturowany i zginął na skutek tych przeżyć.
A jeśli chodzi o jego żonę? Ona w momencie, gdy włamywacze weszli, była na piętrze.
Tak. Wszystkie założenia wskazywały na to, że sprawcy dostali się najpierw na piętro przez otwarte okno. Następnie zasunęli firanki, żeby nikt z zewnątrz nic nie widział. Zaatakowali panią Solską, związali ją, zanieśli, czy zaciągnęli do łazienki i tam jeden ze sprawców musiał jej pilnować. Broń, z której została zastrzelona, pochodziła z gabinetu pana Piotra Jaroszewicza była w szafie pancernej, więc po otwarciu szafy tę broń znaleziono i prawdopodobnie jeden ze sprawców wziął tę broń i pilnował pani Solskiej, siedząc na wannie. Prawdopodobnie przez błąd albo przez nieobeznanie z bronią, ponieważ była to broń bardzo czuła, nacisnął na spust i ten strzał - moim zdaniem - był przypadkowy.
Co zginęło z domu Jaroszewiczów?
Z domu Jaroszewiczów z naszych ówczesnych ustaleń wynikało, że jeżeli cokolwiek zginęło, to były to przedmioty ze złota, kilka sztuk, zegarek i ewentualnie pieniądze. Ponieważ mieliśmy świadomość, że faktycznie w sejfie wcześniej znajdowało się kilka tysięcy dolarów, a tych dolarów w czasie oględzin nie znaleźliśmy, więc zakładaliśmy, że zabrali to sprawcy. Inne rzeczy nie zginęły, choć były bardzo cenne, ale przypominam, że tam były cenne obrazy, cenne pamiątki. To wynieść i sprzedać dla złodziei jest bardzo trudne.
Jakie tam pojawiały się hipotezy, że to był zwykły napad rabunkowy? Pojawiało się też mnóstwo innych wersji, czasem zupełnie niewiarygodnych.
Przyjmowaliśmy wiele wersji, na przykład, że skradziono jakieś rękopisy. To były od razu skazane na niepowodzenie, dlatego że ja sam zabezpieczyłem wszystkie maszynopisy - to nie były rękopisy - wszystkie dokumenty, które były na biurku, zostały w tym dniu zabezpieczone i sam osobiście oddałem do prokuratury, więc te dokumenty nie zginęły. Zresztą do tej pory się znajdują w dyspozycji bodajże prokuratury albo zostały wydane rodzinie.
Czyli co? Motyw rabunkowy od początku, wiodący?
Prowadziliśmy kilka sprawdzeń. Przypominam, że sprawdzaliśmy znajomych, otoczenie, ludzi którzy mogli mieć jakiś uraz do państwa Jaroszewiczów. Chcę powiedzieć, że to było bardzo szeroko prowadzone. Śledztwo trwało parę lat. To nie jest kwestia jednego, dwóch dni. Przy tych sprawach spędzałem naprawdę po 24 godziny na dobę. Przypominam, że same oględziny trwały prawie siedem dni. Jest to duży materiał i co więcej ten materiał był wbrew pozorom, wbrew obecnej ocenie, był bardzo dobrze zrobiony. Oględziny są na tyle według mnie skrupulatne, że właśnie gdyby znaleźli się faktyczni sprawcy, to te oględziny dadzą dowody na to, że to mogą być oni. Te dowody - pamiętajmy - mają już 26 lat, a przetrwały.
Jak pan teraz skomentuje doniesienia, że po 26 latach znaleziono sprawców? To byli członkowie gangu karateków.
To duże szczęście policji, ale również to szczęście jest uwarunkowane tym, że prowadząc jakąkolwiek sprawę, trzeba być bardzo dociekliwym. Z tego co słyszałem, sprawa była bardzo dokładnie prowadzona pod każdym kątem i poszukując właśnie ludzi i przestępstw dokonanych przez "karateków", natrafiono w końcu na ślad, który mógł prowadzić do Jaroszewiczów. Jest to naprawdę bardzo heroiczna i mocna praca policji. Niemniej jest to sytuacja, jak w przypadku grzybiarza, który wybiera się zbierać gąski, a trafi na rydza. Uważam, że jest to duża praca policji, a to, że w każdej pracy trzeba mieć odrobinę szczęścia, szczęściu trzeba pomagać - to też jest fakt.