Gdyby liderzy Platformy chcieli wykazać się czymś, co Amerykanie określają słowem „cojones”, zagraliby va banque i zamiast referendum zdecydowali się na przyspieszone wybory prezydenta Warszawy. Zagranie byłoby odważne, ryzykowne, ale nie wiem, czy nie jest to jedyny sposób, by uratować Hannę Gronkiewicz-Waltz.
Nie jestem zwolennikiem warszawskiego referendum prezydenckiego. Pomijając oceny rządów Hanny G-W, uważam, że nie dzieje się tu nic aż tak nadzwyczajnego, aż tak nagłego, aż tak straszliwego, by sięgać po narzędzie owszem, demokratyczne, ale jednak extra-ordynaryjne, jakim jest samorządowy impeachment. Zwłaszcza, że do wyborów pozostało niewiele ponad rok i ciężko nie dostrzegać w całym tym przedsięwzięciu głównie próby napsucia Platformie krwi i wypromowania się głównego pomysłodawcy referendum.
Tak samo jednak jak Piotr Guział i jego sojusznicy mają prawo – w ramach prawa i przepisów – sypać piach w platformijne tryby, tak – uważam – liderzy PO (a nawet formalnie bezpartyjny prezydent), mają prawo deklarować, że referendum zbojkotują. Wyrazy świętego oburzania, które się potem rozlegają, pachną mi co najmniej lekką hipokryzją, o ile nie gigantyczną obłudą. Nawet najbardziej uczciwie „obywatelska” partia może uznać jakieś demokratyczne działanie za polityczną hucpę i okazywać tejże hucpie niechęć i rezerwę. A w tym przypadku przekonywanie obywateli, by wzięli w referendum udział i budowanie mu frekwencji byłoby strzałem co najmniej w stopę. Nawet najbardziej miłujący rządzącą partię wiedzą, że wynik referendum będzie dla prezydent Warszawy negatywny i że jedyną szansą jest, takie obrzydzenie go warszawiakom, by nie miało ono mocy wiążącej.
Czy ktoś serio powie, że PO powinna uwierzyć, że zapędzi do urn tylu swych entuzjastów, by obronili zastępczynię Donalda Tuska? Nie sądzę… Deklaracje premiera i prezydenta nie są w stanie jednak przysłonić okołoreferendalnych nastrojów panujących w Platformie. A te są mocno nerwowe. Bitwa o Warszawę jest traktowana niczym bój o Stalingrad. Porażka tu, może być porażką, po której nie sposób będzie się już podnieść, porażką podcinającą skrzydła i dowodzącą, że nawet mateczniki i „lemingrady” mają dość rządzącej od lat partii. Dlatego w partyjnych gabinetach trwają debaty nad tym jak „obronić Hanię” i Warszawy nie stracić. Wygrywa w nich pomysł na grę pasywną, na bojkot i zniechęcenie warszawiaków do tego by poszli do urn, na obniżenie frekwencji do tego stopnia by to jej poziom „uratował stolicę”. O ileż jednak bardziej spektakularnym i w gruncie rzeczy rokującym – moim zdaniem – większe szanse na wygraną PO, byłoby postawienie wszystkiego na jedną kartę i zorganizowanie przyspieszonych wyborów prezydenta miasta. Owszem, z tym też wiąże się mnóstwo ryzyk, ale czy ktoś serio powie, że kandydatów do wygrania z Gronkiewicz jest tak wielu. Profesor Gliński? Póki co nie wykazał się zdolnością uwodzenia wyborców? Ryszard Kalisz? Jego wynik z ostatnich wyborów parlamentarnych każe solidnie zastanowić się, czy sympatia jaką deklarują wobec niego Polacy przekłada się na decyzję o głosowaniu. Piotr Guział? Też nie sądzę, by był w stanie wypłynąć dziś na tak szerokie, jak rządzenie stolicą, wody. Może i Gronkiewicz nie ma w Warszawie zbyt wielu gorących entuzjastów, ale też może cały czas mieć – wzorem swego lidera - nadzieję, że „nie za bardzo ma z kim przegrać”.