"Góry są martwe i surowe w swoich ocenach. Za to co się stało, nie przeklinam gór. Przeklinam Broad Peak"- mówi himalaista Adam Bielecki, odpowiadając na pytania słuchaczy RMF FM. "W pewnym momencie ataku szczytowego zespół przestał istnieć. Zorganizowany atak przerodził się w indywidualną walkę każdego z nas o przeżycie. Tak nie powinno być, ale tak było. Na obronę mogę przywołać tylko warunki, w których to wszystko się działo".
Zasada jest prosta. Jeżeli idziemy, jako zespół to wchodzimy i schodzimy, jako zespół, ale tu czynniki były takie a nie inne. W pewnym momencie ratowaliśmy po prostu swoje życie. Jest taki moment, kiedy poziom empatii spada i odzywa się instynkt samozachowawczy. Gdy schodziłem, gdy zostałem już sam - byłem zwierzęcą maszyną nastawiona na przetrwanie. Były krótkie momenty refleksji, przebicia tej bańki, w której się zasklepiłem, refleksja - co z chłopakami, ale wiedziałem, że Artur schodzi za mną, widziałem jego światełko na grani i poniżej. Nasz stan umysłu w takich chwilach wymyka się opisowi słownemu. To stan bardzo wysokiej koncentracji zbliżonej do medytacji a wszystko podszyte bardzo silnym strachem - opisuje Bielecki.
Były moment, kiedy myślałem, że to może się nie udać, mówiłem do siebie: Adam to jest czas próby. Każdy twój błąd może skończyć się śmiercią. Całe ciało drgało, musiałem skupić się na działaniu - mówi himalaista.
Każdy z nas samodzielnie podjął decyzje, że idzie dalej. Ja czułem się odpowiedzialny za Artura Małka. To od początku było wyjście dwóch zespołów - a nie jednego czteroosobowego. Gdyby Artur miał do mnie pretensje, że nie czekałem na niego, pretensje byłyby uzasadnione, mógłbym tylko posypać głowę popiołem i powiedzieć: przepraszam Artur, spieprzyłem sprawę. Jeśli chodzi o drugi zespół oni sami podjęli decyzje, że idą do góry. Odpowiedzialność za rozbicie zespołu tu, rozkłada się po równo - mówi Bielecki. Dziś wiem, że trzeba było ich zawrócić i powiedzieć- chłopaki wracamy razem - mówi o Macieju Berbece i Tomaszu Kowalskim, którzy zginęli podczas schodzenia ze szczytu.
Na tej wyprawie każdy z nas zapracował i zasłużył sobie na szansę zdobycia szczytu. Na tej wyprawie mieliśmy czterech zawodników, którzy chcieli na szczyt wejść. Rozumiem kierownika wyprawy, Wielickiego, który nie sprzeciwił się temu, żebyśmy weszli wszyscy razem. Gdyby Wielicki zabronił wejścia któremukolwiek z nas, nie rozmawialibyśmy z nim do końca życia. To był szacunek lidera dla ludzkich ambicji - mówi Bielecki. Tym bardziej, że wiedzieliśmy, że pogoda będzie ładna tylko przez jeden dzień. Było wiadomo, że tylko ten zespół, który tego dnia pójdzie do szczytu, będzie miał okazję go zdobyć - dodaje.
Moment, kiedy zacząłem się bać, to wtedy, kiedy wszedłem na szczyt i zobaczyłem, jak bardzo jest już późno. Wiedziałem już, że trzeba się śpieszyć, że każda sekunda, każdy metr w dół przybliża mnie do życia, a każda sekunda postoju, ociągania się przybliża mnie do śmierci - wspomina himalaista.
Teraz czasem próbuję przypomnieć sobie, co czułem, ale to nie jest łatwe. Na szczycie nie było euforii. Wejście to łatwiejsza połowa drogi. 80 proc. wypadków w górach zdarza się w czasie zejścia. Wobec tej liczby nie można być obojętnym - dodaje.
Ostatnia rozmowa z Maciejem Berbeką? Trudno nazwać to rozmową. Podczas całego ataku szczytowego, włącznie, w grupie, zamieniliśmy tylko kilka słów. Tam na górze, oddech człowieka jest tam, jak oddech sprintera na setkę. Oddychamy bardzo głęboko. Czasem mam zakwasy w mięśniach międzyżebrowych od głębokości i prędkość oddechu. Na głowach jest kominiarka, czapka, trzy kaptury, trudno mówić o konwersacji, bo wargi są zdrętwiałe. Porozumiewamy się monosylabami, wymieniamy krótkie żołnierskie hasła. Porozumiewanie jest takie, jak na polu walki. Krótki kod językowy - mówi Bielecki.
Byliśmy zgranym zespołem, pracowaliśmy na tej górze ponad dwa miesiące, nasza komunikacja była pod tym względem łatwa - dodaje.