Jest szansa, że osoby, których nazwiska znalazły się na tzw. liście Wildsteina, będą mogły w miarę szybko rozwiać swoje wątpliwości i dowiedzieć się, czy to właśnie ich akta są w zasobach Instytutu Pamięci Narodowej.
Ustawa ma zobowiązać Instytut do błyskawicznego odpowiadania osobom, które znlazły swoje nazwiska na liście, czy chodzi właśnie o nie.
Wczoraj w Sejmie toczyła się gorąca dyskusja na temat wycieku z IPN listy zasobów archiwalnych. Zaczęło się od przeprosin profesora Kieresa: Przepraszam każdego, kto poczuł się dotknięty znalezieniem się na tej liście.
Potem Ewa Kulesza, generalny inspektor ochrony danych osobowych, skrytykowała IPN za brak dostatecznego nadzoru nad zasobami archiwalnymi. Ocena była dość druzgocąca. Wynikło z niej, że IPN dopuszczając do wycieku listy, złamał ustawę o ochronie danych osobowych, a to znacznie podgrzało atmosferę debaty.
Opozycja stanęła murem za IPN-em. W obronie profesora Kieresa stanęła przede wszystkim PO i PiS – orędownicy jak najszerszej lustracji i dostępu do akt PRL-owskiej bezpieki. Jan Rokita wytykał, że ustawa o ochronie danych osobowych ma się nijak do działalności IPN: Ustawa o danych osobowych to jest ustawa, którą tworzyliśmy po to, żeby uregulować dzisiejszy, całkiem współczesny problem zbierania o nas, o konsumentach, informacji przez firmy reklamowe np..
Podczas tej debaty nie obyło się bez bezpardonowych ataków lewicy pod adresem Bronisława Wildsteina. Celował w tym szczególnie Bronisław Cieślak.