W przekonaniu większości Polaków, wielbiciel Ekstraklasy jest albo wariatem, albo masochistą. Wydaje mi się jednak, że fan naszej rodzimej piłki zasługuje na zupełnie inne określenie. Nie przeczę - jestem wariatem. Niektóre widowiska - jak w piosence Kultu - były tak brzydkie, że pękały oczy. Jednak będę stał na stanowisku, że kibic Ekstraklasy nie zasługuje na pejoratywne określenia.
Trudno mi na pewno będzie przekonać kogokolwiek do śledzenia Ekstraklasy, kiedy za pomocą pilota telewizyjnego, można przełączać się po stadionach Bundesligi, Premier League, Serie A, a dodatkowo we wtorki i środy ma się prawdziwą ucztę w postaci Ligi Mistrzów. Kiedy śledzę jednak ligi zagraniczne, czuję się trochę jak mały chłopiec który ogląda superbohaterów.
Choć absolutnie szanuje kibiców Manchesteru United, FC Barcelony, Realu Madryt, czy Juventusu (sam mam swoje ulubione drużyny zagraniczne), to mecze Bayernu Monachium z Atletico Madryt są dla mnie jak pojedynek Supermana z Batmanem. Mecze Ekstraklasy to zupełnie inna historia. To dziesiątki smaczków i podtekstów, których nie da się tak łatwo wyłapać jak na przykład podczas spotkania Evertonu z Tottenhamem.
Kwintesencją naszych rozgrywek jest moim zdaniem sytuacja z Białegostoku z 2014 roku. Wówczas do stolicy Podlasia przyjechała Legia, która odpadła w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów - drużyna z Warszawy choć wygrała w dwumeczu z Celtikiem Glasgow, to została zdyskwalifikowana ponieważ w rewanżu na ostatnie pięć minut zagrał nieupoważniony zawodnik. Białostocczanie aby dopiec rywalom, w trakcie rozgrzewki puścili... hymn Ligi Mistrzów.
Przez to, że jesteśmy zanurzeni w lokalnych społecznościach, inaczej odbieramy wydarzenia na boisku Ekstraklasy. To jest ta koszula najbliższa ciału.
Inną rzeczą jest nieobliczalność. Ekstraklasa od wielu lat uczy nas, że w niej nie ma rzeczy niemożliwych - jeśli nawet na środku murawy wyląduje statek kosmiczny, nie powinniśmy być zdziwieni. Legia Warszawa przegrywa z Górnikiem Łęczna, Rafał Boguski strzela hattricka za hattrickiem, a Bruk-Bet Termalika Nieciecza ociera się o pierwsze miejsce w lidze. Zresztą historia klubu z Niecieczy jest sama w sobie tak niewiarygodna, że stała się wdzięcznym tematem dla dziennikarzy zza granicy.
Są oczywiście historie mało chwalebne. Warren Buffett, amerykański inwestor giełdowy powiedział kiedyś słynne słowa, że dopiero podczas odpływu okazuje się kto pływał bez majtek. Tych odpływów jest co niemiara. Człowiek bez matury zostaje prezesem klubu, senegalski inwestor chce kupić Koronę Kielce, a trener Piasta Gliwice odchodzi tuż przed startem rozgrywek, aby dwa miesiące później ponownie zasiąść na ławce. Fatalnie też wyglądają puste trybuny na Śląsku Wrocław i informacja o odwołanym meczu w Lublinie - zaskoczyła zimowa pogoda.
Ekstraklasa jest trochę jak nierówny serial. Nie trzyma może w takim napięciu jak "Breaking Bad", ale za wszelką cenę chce wiedzieć jaki jest koniec. Nasza liga nie ma może tak dobrych aktorów jak w "Młodym Papieżu", ale i tak wciąga. Bo jak wspomniałem wcześniej - to zbiór kapitalnych historii. Jak dodamy do tego niepowtarzalny folklor i kilka wątków komediowych jak pomeczowa rozmowa Marcina Wasilewskiego sprzed 10 lat - uśmiech sam pojawia się na twarzy, że nasze rozgrywki wreszcie wracają.
Ciekawi mnie, czy Jagiellonia utrzyma pierwsze miejsce, czy Lechia wreszcie zagra w europejskich pucharach i czy Legia, która na początku sezonu szorowała dno tabeli, powstanie i obroni mistrzowski tytuł. Dlatego kibic naszych rodzimych rozgrywek nie jest szaleńcem, wariatem i masochistą. To mieszanka dobrej zabawy, pasji i zszarganych nerwów. Nie ma na to nazwy, ale zanim ktoś prześmiewczo zaproponuje, że to "pochwała dziadostwa" - gol Patryka Lipskiego.