Ten wieczór spędził w domu, a nie w warszawskim więzieniu. Po dwóch latach były szef PZU SA Władysław J. opuścił areszt. Warszawski sąd rejonowy zarządził niezwłoczne zwolnienie byłego prezesa po załatwieniu niezbędnych formalności.
W poniedziałek na konto warszawskiego sądu wpłynął milion złotych kaucji. Sąd chciał jednak, aby osoby, które zebrały pieniądze uczestniczyły w jego posiedzeniu, dlatego nie zgodził się na zwolnienie z aresztu Władysława J. już dwa dni temu.
Dla sądu potwierdzenie przelewu z banku przesłane faksem okazało się niewystarczające. Wezwał więc przed swoje oblicze osoby, które wpłaciły pieniądze. Musiały one podpisać oświadczenie, że kaucja przepadnie, jeśli oskarżony będzie utrudniał postępowanie sądowe, nie będzie np. stawiał się na rozprawy. Wczoraj do gmachu przy Alei Solidarności w Warszawie przyszły więc żona, siostra i kuzynka Władysława J.
Teraz były szef PZU S.A. będzie odpowiadał z wolnej stopy, a jak przewiduje jego obrońca - mecenas Witold Kabański - ten proces podobnie jak w przypadku Grzegorza Wieczerzaka może się zakończyć kompromitacją prokuratury. Duże jest prawdopodobieństwo, że akt oskarżenia może się rozsypać przez nierzetelne ekspertyzy biegłych.
Skąd pochodzą pieniądze, które udało się zebrać w ciągu zaledwie 3 dni? Sumę zebrała rodzina. Udało się, bo oskarżonemu bardzo zależało na opuszczeniu aresztu. Powodem pośpiechu jest jego własną choroba oraz nienajlepszy stan zdrowia żony, która jest po wypadku samochodowym - wyjaśnia obrońca mec. Witold Kabański.
Prokuratura zarzuca Władysławowi J. że jako prezes i członek zarządu PZU S.A. działał na szkodę spółki, która miała stracić przez to 10 milionów złotych. Grozi mu za to do 10 lat więzienia.