"Ciężko pracowałem na to, by zaczynając od zera, dojść do stanu skrajnego ubóstwa" - powiedział kiedyś legendarny amerykański komik Groucho Marx. Był absolutną gwiazdą komedii pokolenia naszych dziadków i naszych rodziców. Pamiętają go zapewne jeszcze dzisiejsi 35-latkowie. Mało kto dziś jednak wie, że Groucho, jeden ze słynnych Braci Marx, był także wziętym inwestorem giełdowym.
Groucho Marx był jedną z twarzy Czarnego Czwartku, to on po części do niego doprowadził, to on po 24 października 1929 roku stracił wszystko.
Groucho, podobnie jak jego równie słynni bracia Chico, Harpo, Gummo i Zeppo, urodził się na nowojorskim Manhattanie w niewielkim mieszkanku nad zakładem rzeźniczym. To była biedna kamienica zamieszkana przez europejskich imigrantów, głównie artystów, ludzi którzy szukali w Ameryce szansy. Jego rodzicami byli niemieccy żydzi, początkowo bez grosza. Groucho i jego bracia widzieli w Nowym Jorku szansę na spełnienie marzeń. No bo jeśli to może się udać, to gdzie jak nie w Nowym Jorku właśnie. Bracia Marx zaczęli pracę na deskach podrzędnych wodewilowych scen. Potem przyszedł czas na Hollywood.
Kariera rozkręcała się powoli, a pieniądze były potrzebne. Zwłaszcza, że Ameryka żyła coraz dostatniej. Nowy Jork błyszczał balami, cekinami, neonami. Piękne kobiety, eleganccy mężczyźni, bale, zakazany alkohol. Każdy chciał to poczuć. I braciom Marx nadarzyła się okazja.
W 1929 roku Bracia Marx wystąpili w swoim pierwszym wielkim filmie - "Orzechy Kokosowe" (The Cocoanuts). Sławne rodzeństwo było przerażone jego niską jakością i poziomem własnych żartów, ale film okazał się sukcesem. Przy budżecie w wysokości pół miliona dolarów, film zarobił 1,8 miliona dolarów. Dziś te pieniądze miałyby wartość około 30 milionów dolarów. Kwota ogromna, która w dużej mierze trafiła do kieszeni braci Marx. W tym Groucha. I to Groucho poczuł największą żądzę pieniądza. Żądzę Wall Street.
W trakcie kręcenia "Orzechów Kokosowych" Groucho po każdym nagranym ujęciu dzwonił do swojego maklera sprawdzać sytuację rynkową. Groucho zazwyczaj wygrywał. Jak każdy. Przez ostatnich 5 lat poprzedzających 1929 roku akcje non stop szły w górę. Wszyscy zarabiali, on też. Groucho zainwestował cały swój majątek w akcje. To samo zrobił z majątkiem braci i swoich znajomych. I nie można mu się dziwić. Każdą wizytę u maklera zaczynał od pytania: ile dziś zarobiłem? I widział, że jego konto każdego dnia powiększa się o kilka tysięcy dolarów.
24 października 1929 roku i w pięć kolejnych dni stracił jednak wszystko.
Okres prosperity w amerykańskiej gospodarce przyszedł w 1919 roku. Stany Zjednoczone zakończyły I wojnę światową jako zwycięzca. To Amerykanie kierowali światem, to oni, jako jedna z niewielu potęg, wyszli z bitewnej zawieruchy bez wielkich strat. Byli w nieporównywalnie lepszej sytuacji niż Anglia, Francja, czy Niemcy. Odradzająca się, dopiero co niepodległa Polska była w zupełnie innej lidze.
Ameryka kwitła. W powietrzu czuć było optymizm. Gospodarka szybko się kręciła i nadawała ton światowym trendom. Zmiany odczuli także zwykli ludzie. Nadeszła masowa elektryfikacja, a wraz z nią amerykańskie domy zmieniły się nie do poznania. Pojawiły się w nich radia, sprzęt RTV AGD, odkurzacze, żelazka. W ciągu najbliższej dekady odsetek domów ze stałym dostępem do prądu wzrósł z 30 do 70 procent. To potężna zmiana. Widać było ją także na ulicach, wypełniających się nowymi Fordami i Chryslerami. Widać było na niebie, na którym pojawiły się samoloty.
To był okres szalonego konsumpcjonizmu. Niemal każdy czuł, że nadszedł czas bogactwa. A skoro tak, to trzeba brać w tym udział. Warto błyszczeć. A gdy pieniędzy na to błyszczenie brakuje, warto wziąć kredyt. To wtedy amerykańskie banki zaczęły masowo oferować kredyty konsumpcyjne: na samochody, na sprzęty domowe.
Sprzyjali temu amerykańscy prezydenci. Woodrow Wilson stawiał na obniżanie ceł i podatków. Jego następca Warren Harding, pochłonięty głównie własnymi romansami i próbą okiełznania swojego słynącego z zamiłowania do cygar, alkoholu i kobiet gabinetu, tylko cieszył się z rozwoju gospodarczego. Kolejny prezydent Calvin Coolidge - jako radykalny wyznawca ideologii laissez-faire - uważał, że giełdę należy zostawić nieregulowaną. I miał w tym swój interes. Sam był inwestorem.
Wszystkich prezydentów do pozostawienia giełdy nieuregulowanej namawiał Andrew Mellon, amerykański sekretarz skarbu w latach 1921-1932. Sam był finansistą i bankierem. Często szukał możliwości do nie zawsze legalnego zarobienia pieniędzy, czy to na giełdzie, czy to na zakazanej przecież whiskey.
Prezydent Coolidge, za namową sekretarza Mellona doprowadził do wyraźnego obniżenia stóp procentowych. A to oznaczało jeszcze tańsze kredyty. Amerykanom wpajano do głowy, by żyć chwilą, a nie przyszłością.
I oni tak żyli. Chcieli być jeszcze bogatsi. Pierwszy wyczuł to rząd, który zaczął oferować obligacje. Reklamowały je gwiazdy kina i estrady: Douglas Fairbanks, Charlie Chaplin, czy też wspominany przez nas Groucho Marx. To byłą rewolucja. Rząd dostawał pieniądze, a ludzie regularnie wypłacany, dobrze oprocentowany zysk. Każdego dnia w gazecie mogli przeczytać ile ich papiery są warte i jak idą wypłaty.
W trakcie jednej z wizyt na Wall Street makler zapytał Marxa: Groucho, jak inwestujesz swoje pieniądze?. Ten odpowiedział: wszystko lokuję w obligacje. Ale Groucho, one nie dają wielkiego zysku! - dziwił się mężczyzna. Na co Marx odpowiedział: Ależ dają mój drogi! Jeśli masz tych obligacji wystarczająco dużo!
Apetyt rósł jednak w miarę jedzenia. Tu pojawili się bankierzy z Wall Street. Początkowo ich świat był zamknięty dla bardzo wąskiej elity. Z tej elitarności można jednak zrezygnować dla zysku. I bankierzy tak zrobili.
Rewolucję przeprowadził Charles Edwin Mitchell kierujący National City Bankiem, dzisiejszym świetnie nam znanym Citi Bankiem. Mitchell wpadł na pomysł, by szeroko zaoferować zwykłym ludziom udziały w gospodarce. By wprowadzić powszechny handel akcjami spółek. Posiadanie akcji stało się gwarancją zysku, stało się symbolem luksusu i pozycji społecznej. Wielkie firmy coraz chętniej wchodziły na giełdę w poszukiwaniu kapitału, więc cały system działał znakomicie.
Było tak dobrze, że trzeba było otwierać biura maklerskie w całej Ameryce. Notowania giełdowe były przekazywane telegrafem. Te maszyny były instalowane nie tylko w biurach, ale także na stacjach kolejowych, w warsztatach samochodowych i na statkach.
Giełdowe szaleństwo zawładnęło Stanami Zjednoczonymi. Ludzie na ulicy rozmawiali o tym na czym zarobili, kobiety plotkowały o udanych inwestycjach mężów, wszyscy w gazetach patrzyli na to co się dzieje, wystarczyło być małym chłopcem czyszczącym buty na Wall Street, by mieć szansę na zarobek. Wszyscy pasjonowali się giełdowymi przygodami Charlesa Chaplina i Groucho Marxa. Te gwiazdy przyciągnęły na Wall Street rzesze amatorów.
Prawdziwymi rekinami Wall Street byli jednak bardziej dyskretni ludzie. I to nie tylko bankierzy.
Ważną postacią był Joseph Kennedy, ojciec późniejszego prezydenta Johna Fitzgeralda Kennedy’ego i jego rodzeństwa. Ważnym inwestorem był także prezydent Coolidge, który lubił mawiać "Business of America is business". Panowie - jak twierdzą historycy - świetnie wykorzystywali sytuację. Ich koledzy bankierzy oferowali im lepsze akcje niż gawiedzi. To oni pierwsi dostawali informacje. Niektórzy ekonomiści twierdzili, że ludzie tacy jak Kennedy i Coolidge nie "grali" na giełdzie. Oni tam "zarabiali" kosztem małych inwestorów. Po prostu dostawali cynk, które akcje kupić, gdy stały się one przewartościowane sprzedawali je, a drobni inwestorzy tracąc je kupowali.
System uznawał to jednak za drobny błąd. Wszyscy byli zachwyceni.
Niestety, ten zachwyt oślepił wiele osób. Pojawiła się nowa moda: inwestowanie na kredyt. Ludzie zastawiali domy, żeby kupić akcje. Powszechną ofertą było wykładanie 10 dolarów na zakup akcji za 100 dolarów. Resztę pożyczał klientowi dom maklerski. W efekcie 90 procent obrotu akcjami było realizowane na kredyt. To był wirtualny obrót z realnym zyskiem i - jak się potem okazało - z bardzo realną stratą.
Mało kto zwracał jednak na to uwagę. Akcje drożały w rok o połowę. Było tak dobrze, że brakowało już inwestorów. Banki wyszły więc z ofertą do kobiet, które nagle zostały dopuszczone do zarabiania pieniędzy, do edukacji do zarządzania budżetami.
Pierwsze zauważalne sygnały, że coś jest nie tak, pojawiły się w okolicach 1927, 1928 roku. Mało kto je dostrzegał, byli jednak ekonomiści, którzy twierdzili, że możemy mieć problem. Że mamy zbyt wysokie kredytowanie tego giełdowego eldorado, że zbyt wiele osób interesuje się giełdą.
Sam Joseph Kennedy zauważył - na chwilę przed załamaniem giełdowym - że moment, w którym przypadkowo spotkany pucybut zaczyna rozmawiać z nim o giełdzie, świadczy o tym, że trzeba uciekać. Kennedy dostrzegał, że cały rynek jest bardzo słabo regulowany.
Widział to nawet Groucho Marx, który zaczął pytać swojego maklera: Jak to jest, że wszystko tak długo idzie w górę? W odpowiedzi usłyszał, że ma się nie interesować, bo i tak nie zrozumie. To przecież wielka globalna sieć powiązań.
Groucho zrozumiał, że zapędził się z inwestowaniem, gdy stracił nieco pieniędzy po tym, jak posłuchał giełdowej porady od windziarza w jednym z wieżowców na Manhattanie.
Problemy przeczuwał także Herbert Hoover, który 6 listopada 1928 roku wygrał wybory prezydenckie w Ameryce i szykował się na objęcie urzędu od 4 marca 1929 roku.
Widział, że szerzą się giełdowe manipulacje, widział, że bardzo popularny jest tak zwany "insider trading", czyli handlowanie na podstawie poufnych informacji. Widział, że bogacze zarabiają kosztem drobnych inwestorów.
Hoover nie posiadał jednak politycznej mocy, żeby się tym zająć. Nie wiedział jak powiedzieć Amerykanom, by ograniczyli kredyty. Jego przyjaciele z banku J.P. Morgan stale zapewniali prezydenta, że wszystko jest w porządku.
Stało się jednak jasne, że tak nie jest. W środę 23 października 1929 roku wielcy inwestorzy uznali, że to już koniec. Że lepiej już nie będzie. Zaczęli więc się wycofywać. Za nimi poszli inni. Ostatnie godziny środowej sesji giełdowej przyniosły ogromne straty.
Kluczowy był jednak czwartek 24 października 1929 roku. Dziś znany jako "Czarny Czwartek". Od początku ruszyła wielka wyprzedaż. Na wieść o tym dziesiątki tysięcy ludzi pojawiły się na Wall Street, próbując dowiedzieć co dzieje się z oszczędnościami ich życia. Mało kto został wpuszczony do budynku. Jedną z osób, którym się udało był późniejszy brytyjski premier Winston Churchill. Jak sam opowiadał, spodziewał się, że w środku zobaczy pandemonium, tymczasem zaskoczył go spokój.
Setki maklerów sennie chodziło po parkiecie i z rezygnacją w oczach próbowało sprzedać akcje komukolwiek się da. Churchill obserwował też samobójstwa ludzi, którzy potracili majątek.
- relacjonował półtora miesiąca później Churchill na łamach gazety "Daily Telegraph".