"Nigdy nie piłem szampana przed śniadaniem. Do śniadania owszem, ale przed - nigdy" - mówi Paul. "Mam pomysł, przez cały dzień róbmy rzeczy, których nigdy nie robiliśmy. Na zmianę, najpierw ty, potem ja. Chociaż trudno mi wymyślić coś takiego" - odpowiada Holly.
Nie przepadam za komediami romantycznymi. Chyba że mają tyle wdzięku co "Śniadanie u Tiffany'ego" w reżyserii Blake'a Edwardsa. Z czarującym zgiełkiem Nowego Jorku w tle. I z nie mniej czarującą Audrey Hepburn w roli gejszy albo - jak kto woli - damy do towarzystwa. Takiej "Pretty woman" lat 60. Długa fifka w dłoni, na głowie kapelusz lub kok, w uszach wielkie klipsy lub kolczyki.
Holly jest ekscentryczna. Jest wyrachowana i jednocześnie urocza. Jej marzeniem jest luksusowe życie u boku milionera, który zapewni jej codzienne drogie śniadania. U Tiffany'ego, rzecz jasna. Poznaje jednak kogoś, kto nie może zagwarantować jej takiego życia. Pisarz Paul też żyje na czyjś rachunek, a konkretnie utrzymuje go obrzydliwie bogata starsza dama.
Holly wysiada nad ranem z taksówki po kolejnym raucie. Zagląda przez szybę do Tiffany'ego. I wyjmuje z papierowej torebki drożdżówkę i kubek z kawą. Bo codziennie przed tym budynkiem zjada swoje skromne śniadanie. A Tiffany pozostaje jej największym marzeniem.
Uwielbiam muzykę Henry'ego Manciniego z tego filmu. I jedną z najpiękniejszych chyba filmowych ballad, czyli "Moon River". I to szczęśliwe zakończenie...