"To możliwe, żeby przeżyć 30 godzin w warunkach, w jakich zaginęli polscy himalaiści. Ale w tym konkretnym wypadku nie można już mieć nadziei. Jeśli przez cały dzień nikogo nie zauważono, to znaczy, że nikogo tam już nie ma" - mówi himalaista Leszek Cichy o zaginionych na Broad Peaku Macieju Berbece i Tomaszu Kowalskim. "Na szczycie musiało nastąpić gwałtowne osłabienie. Adrenalina, która pchała ich na wierzchołek, skończyła się dokładnie na szczycie" - przypuszcza gość Kontrwywiadu RMF FM.
Konrad Piasecki: Można mieć jeszcze jakąkolwiek nadzieję?
Leszek Cichy: Realistycznie - nie.
Żadnych nadziei na to, że z Broad Peak dotrą do nas jakieś dobre informacje.
Wczoraj był taki dzień, że jeżeli ktokolwiek by schodził między przełęczą a obozem szturmowym na wysokości 7400 metrów - a tam jest pełna widoczność - przy dobrej pogodzie powinien być widoczny. Jeżeli przez cały dzień nikogo nie zauważono - a to pole przez lunetę mógł obserwować nawet Krzysztof Wielicki z bazy - to znaczy, że tam nikogo już nie ma.
A można na tej wysokości, przy panujących tam warunkach, przeżyć 30 godzin?
Tak.
Zdarzały się takie sytuacje, że po 30 godzinach...
Zdarzały. Zdarzały się takie sytuacje, ale to jednak było związane z jakimś ruchem - ktoś musiałby chodzić, przesuwać się. Jeżeli przez 36 godzin ktoś siedzi w jednym miejscu, to znaczy, że nie ma siły zejść albo że już nie żyje.
Jaki, pańskim zdaniem, był najbardziej prawdopodobny scenariusz tego, co się tam wydarzyło?
Z tych wieści, które dotarły w ostatnich godzinach, wydaje się, że ta druga dwójka na szczycie uległa gwałtownemu osłabieniu. I oni odcinkiem, którym powinni schodzić godzinę, do dwóch, czyli tą granią ze szczytu na przełęcz, schodzili 7-8 godzin. Przesuwali się w nocy. Oni schodzili przez całą noc.
To gwałtowne osłabienie może mieć jakieś podłoże psychiczne? Człowiek wchodzi na szczyt pełen adrenaliny, osiąga go i potem następuje rozprężenie?
Myślę, że raczej fizjologiczne. Ta adrenalina, która pchała ich na wierzchołek i pozwalała im w tych warunkach wchodzić na szczyt, po prostu skończyła się. Dokładnie na szczycie.
Kluczowe znaczenie w takich sytuacjach ma zmęczenie, niedotlenienie, czy to są raczej trudności terenowe, to, że trudno pokonać taką szczelinę i ta wyprawa zaczyna coraz bardziej podupadać?
Tam nie ma dużych trudności. Jeżeli ten wypadek rzeczywiście zdarzył się między granią a szczytem, to raczej były to trudności w poruszaniu się.
Na szczyt weszło czterech, dwóch doszło do bazy, dwóch nie dotarło. Czy takie rozdzielenie się to jest standard wypraw himalaistycznych?
To nie zawsze jest standardem, ale w tym przypadku miało uzasadnienie - ta pierwsza dwójka szybciej schodziła. Wystarczyło zejść 50 czy 100 metrów poniżej przełęczy i nagle okazywało się, że nie ma już szans wrócić na przełęcz. A tamta dwójka schodzi - wydaje się, że oni są tuż za nami. Poza tym obóz na wysokości 7400 metrów jest dobrze widoczny. W razie czego możemy ich zobaczyć, pomóc, mamy łączność między sobą. Jeżeli to było zejście nocne, to można domniemywać, że jak zejdziemy do obozu, zapalimy maszynkę butanową, namiot zacznie świecić blaskiem, łatwiej będą mogli nas znaleźć w czasie zejścia nocnego.
Jednocześnie zdaje sobie pan doskonale sprawę, że z punktu widzenia laika takie zostawienie dwóch towarzyszy bardzo źle wygląda.
Tak, ale oni byli związani liną. Niekiedy wystarczy rozdzielić się 50 metrów i nagle okazuje się, że nie wiadomo, gdzie są. Mamy niby dobrą łączność, możemy z nimi za chwilę się połączyć.
Ale jednocześnie wiemy, że jeden z tych dwóch mówi: Strasznie się źle czuję, jestem strasznie zmęczony. Zostawia się człowieka w takiej sytuacji?
Każdy z nich miał radiotelefon, ale rozmawiał z Krzysztofem Wielickim w bazie. Inni mogli go usłyszeć tylko wtedy, gdyby mieli włączony radiotelefon. Wydaje mi się, że nie mieli.
Baza mogła wiedzieć, towarzysze mogli nie wiedzieć?
Tak jest, dokładnie tak.
Te poszukiwania będą kontynuowane, wznowione, czy to jest tak, że racjonalizm alpinistyczny mówi, żeby nie narażać ludzi na niebezpieczeństwo.
Nie ma kto szukać. Wydaje mi się, że zrobiono naprawdę wszystko, co można było. Wyjście pakistańskiego wspinacza na wysokość 7700 metrów, koledzy, którzy czekali cały dzień w obozie IV, tym szturmowym na 7400. Te ostatnie 500 metrów jest znakomicie widoczne - gdyby tam był jakikolwiek ruch, to oni by to zauważyli i na pewno mimo zmęczenia wyszliby naprzeciw. Choćby do tej szczeliny, żeby pomóc im tę szczelinę przekroczyć.
Dramatycznie ułożył się ten scenariusz. Najpierw euforia po zdobyciu szczytu, sukces, ogłoszenie: Polacy jako pierwsi zdobyli Broad Peak zimą - i kilka godzin później dramat. Pan powie, że to taka himalaistyczna codzienność?
To są góry. W górach od euforii i sukcesu do tragedii jest bardzo blisko. Nie chcę tutaj mówić o mistycyzmie, bo jesteśmy racjonalistami, ale w górach czasami stajemy się przesądni. Dokładnie 25 lat temu - 6 marca 1988 - Maciek Berbeka był w odległości 300 metrów od głównego wierzchołka, 17 metrów niżej, na przedwierzchołku Rocky Summit. Dokładnie po 25 latach Maciek znalazł się tam i prawdopodobnie nie zejdzie. Może ta góra była przeznaczona dla niego?
Czy nie jest tak, że w jakiś naturalny sposób próbujemy szukać przyczyn, zastanawiać się, czy nie było tam zaniedbań, brawury. Czy nie było tak, że ta chęć zdobycia szczytu za wszelką cenę odegrała tutaj znaczącą rolę?
Nie, absolutnie nie w tym przypadku. To był siódmy tydzień akcji górskiej, oni byli świetnie zaaklimatyzowani. Dziesięć dni temu te dwa ataki na 7800 metrów pozwoliły im dokładnie poznać strukturę tych ostatnich odcinków góry. Maciek pamiętał ten odcinek pomiędzy przełęczą a szczytem. Ja tu nie widzę żadnej brawury. Wedle wszelkich reguł, powinni te ostatnie 500 metrów pokonać bardzo szybko i zejść do obozu na wysokości 7400 metrów. Dla mnie to jest coś niewytłumaczalnego. Trudno mi się zgodzić również z informacjami, że u Tomka wystąpiła gwałtowna choroba wysokościowa. Po dwóch miesiącach akcji? Prawdopodobnie tak było, ale po dwóch miesiącach akcji? Ja przypominam sobie tylko jeden przypadek - prawie 30 lat temu na zimowym wejściu na Kanczendzongę, trzeci szczyt Ziemi. Wtedy obecny był Krzysztof Wielicki, Jerzy Kukuczka, Ryszard Pawłowski i Andrzej Czok. I Andrzej Czok - mimo że kilka lat wcześniej był na Mount Evereście - dostaje gwałtownej choroby wysokościowej i umiera w ciągu jednej nocy w obozie II. To w zasadzie jedyny przypadek, który potrafię sobie przypomnieć w historii kilkudziesięciu ostatnich lat.