W cieniu konfliktów w Doniecku i Odessie toczy się na drugim krańcu Ukrainy inny wieloletni konflikt. Jest on dość ważny, bo dotyczy praw mniejszości polskiej. Chodzi o spór o rzymskokatolicki kościół we Lwowie, wzniesiony przy reprezentacyjnej ulicy miasta, która dawniej nosiła imię marszałka sejmu galicyjskiego Leona Sapiehy, a dziś nosi imię Stepana Bandery.
Kościół ten, ufundowany w 1600 r., został rozbudowany pod koniec XVII w stylu barokowym przez ojców dominikanów, którzy byli jego gospodarzami. Jego dwie okazałe wieże są jedną z wizytówek grodu nad Pełtwią.
Po II wojnie jako jeden z trzech lwowskich kościołów pozostał on w rękach katolików, będąc ostoją nie tylko wiary chrześcijańskiej, ale i polskości na tych terenach. W 1962 r, za czasów rządów pierwszego sekretarza partii komunistycznej Nikity Chruszczowa został on zamknięty. Ćwierć wieku później urządzono w nim salę koncertowa i organową, która działa do dziś. Po 1991 r. lwowscy Polacy rozpoczęli starania o zwrot kościoła. Niestety władze miasta, opanowane w dużym stopni przez nacjonalistów z partii "Swoboda", kierowanej przez Ołeha Tiahnyboka, blokują powrót obiektu do prawowitych właścicieli. Zgodzono się wprawdzie na sprawowanie liturgii katolickiej w niektóre święta i niedziele, ale samego kościoła nie zwrócono. W tym tygodniu sąd lwowski podtrzymał ową decyzję rady miasta. Jest to spory cios do kilkunastotysięcznej wspólnoty polskiej. Tym bardziej, że polskie MSZ zachowuje totalną bierność. I to nie tylko w tym sporze.
Jest to także kolejny przykład złej woli władz ukraińskich. Na nic zdało się polskie poparcie dla Majdanu w Kijowie, także dla Tiahnyboka, którego uwiarygodniali niektórzy polscy politycy. Na nic zdały się działania polskich władz państwowych, które społeczności ukraińskiej w Polsce przekazały m.in. Dom Narodowy w Przemyślu. Nic nie pomogła dobra wola władz kościelnych, które przekazały ukraińskim grekokatolikom różne świątynie, w tym kościół św. Norberta w Krakowie i kościół św. Trójcy w Rzeszowie.
No cóż, słaba i chwiejna postawa Trzeciej RP, która nie dba o prawa rodaków mieszkających od wieków na wschód od rzeki Bug, objawiła się po raz kolejny. Szkoda więc, że w Polsce nie ma kogoś na miarę węgierskiego premiera Viktora Orbana, który nie patrząc na nacisku Brukseli czy Waszyngtonu zdecydowanie dba o prawa mniejszości węgierskiej m.in. na Rusi Zakarpackiej. Wtedy bowiem los kresowych Polaków był trochę lżejszy.