Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko w najnowszym swoim rozporządzeniu zadecydował, że 14 października co roku będzie obchodzone nowe święto państwowe - Dzień Obrońcy Ojczyzny. Skąd wzięła się taka data? Otóż 14 października 1942 r. na bazie banderowskiej frakcji Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów utworzona została Ukraińska Powstańcza Armia. Formacja ta wbrew swojej nazwie nie była powstańcza, bo nie podjęła walki z ówczesnym okupantem, czyli z Niemcami. Co więcej, kolaborowała z nimi, a pod jej skrzydła przyjęła wielu hitlerowskich kolaborantów, w tym Ukraińców z policji pomocniczej i złowieszczej SS "Galizien". Trudno też powiedzieć, że była ona armią, bo przez pierwsze lata nie walczyła z innymi zbrojnymi oddziałami, ale zajmowała się wyłapywaniem ukrywających się kresowych Żydów oraz barbarzyńskim wyrzynaniem bezbronnych polskich wiosek, najpierw na Wołyniu, a później na Polesiu, w Małopolsce Wschodniej oraz na Lubelszczyźnie i obecnym Podkarpaciu. Oprawcy nazywali to "akcją antypolską", a w rzeczywistości było to klasyczne ludobójstwo.
Z rąk upowców zginęło ponad 150 tys. Polaków, głównie kobiet, dzieci i starców, a także niezliczona liczba Żydów, Ormian, Czechów oraz tych sprawiedliwych Ukraińców, którzy starali się ratować swoich polskich i żydowskich sąsiadów. UPA rzeczywiście później walczyła z Armią Czerwoną, ale już po dokonaniu ludobójstwa, czyli po zakończeniu II wojny światowej.
Czy prezydenta Poroszenko nie zna tych faktów historycznych? Oczywiście, że zna, ale tak jak w wypadku jednego z swych poprzedników, prezydenta Wiktora Juszczenki, świadomie podjął taką decyzja. Jest to decyzja cyniczna, która nie liczy się ani z odczuciami rodzin ofiar ludobójstwa, ani nawet z pomocy jaką Polska udziela państwu ukraińskiemu od chwili jego zaistnienia na mapie Europy, czyli od 1991 r. Jest to także, co trzeba wyraźnie podkreślić, policzek wymierzony całemu polskiemu narodowi. Prawdopodobnie Poroszenko, kalkuluje, że polski establishment polityczny, słaby i wewnętrznie skłócony, a przy tym bezkrytycznie wierzący w tzw. mit Jerzego Giedroycia, będzie i tak nadal go wspierać. Nawet wtedy, gdy zapłatą będą kolejne afronty i upokorzenia.
Równocześnie taka decyzja to miód na serce tak dla bojowników z Prawego Sektora i batalionów ochotniczych, jak i dla ich polskich sympatyków, w tym zwłaszcza dla tych, którzy od wielu miesięcy w pocie czoła pracują nad "ociepleniem" wizerunku nacjonalizmu ukraińskiego. Wystarczy poczytać, co na ten temat piszą i mówią tacy politycy (chociaż już zgrani), jak Paweł Kowal i Paweł Zalewski, czy tacy publicyści jak Andrzej Nowak (lansowany ostatnio na kandydata w wyborach prezydenckich), Dawid Wildstein i Jerzy Targalski lub Anne Applebaum, wpływowa żona marszałka Radosława Sikorskiego.
Ciekawy jestem, co ci ostatni teraz zrobią? Pobiegną z kwiatami i gratulacjami do ambasady Ukrainy? Czy też krzykną "Polacy, nic się nie stało!" i będą dalej wzywać do wspierania ukraińskich bojowników np. poprzez dostawy konserw mięsnych, hełmów i kuloodpornych kamizelek?
Co na to rodziny ofiar ludobójstwa? I tutaj polski establishment może się poparzyć. Z pewnością bowiem czeka nas seria protestów. Niektóre z nich są już teraz przygotowywane. Poza tym, ludzi mających już dość służalczej postawy wobec nacjonalistów ukraińskich jest w Polsce coraz więcej. Dlatego też w najbliższych wyborach samorządowych i parlamentarnych może z tego powodu dojść do niespodzianek. Poza tym, gloryfikacja UPA i SS Galizien jest problemem nie tylko w relacjach polsko-ukraińskich, ale i w relacjach Ukrainy z innymi krajami. A to spowoduje, że postępowanie Poroszenki stanie się kolejnym rowem wykopanym pomiędzy Ukrainą a resztą Europy.