Ta wiosna była dla niej inna niż poprzednie. Justyna Kowalczyk przeszła - jak sama to określiła - generalny remanent organizmu. "Sytuacja z kolanem była taka, że to był naprawdę cud, że doszłam o własnych siłach na stół operacyjny" - przyznała w rozmowie z RMF FM. Rozbrat z nartami wykorzystała na nadrobienie zaległości w pracach nad rozprawą doktorską. "Jest mnóstwo dłubania, wkładania cyferek do odpowiednich rubryk, więc to zajmowało mi sporo czasu" - skomentowała. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, podopieczna Aleksandra Wierietielnego na początku maja wznowi treningi.
Edyta Sienkiewicz: Ta wiosna była dla ciebie inna niż poprzednie?
Justyna Kowalczyk: Tak, przede wszystkim dlatego, że byłam unieruchomiona (śmiech). Poza tym mogłam robić inne rzeczy niż te, które robię zawsze, więc - porównując kilka ostatnich lat - ta wiosna była na pewno inna niż poprzednie.
Udało ci się zorganizować wiosennego sylwestra? Kiedyś wspominałaś, że jest to namiastka normalnego życia, bo przecież ponad 300 dni w roku jesteś poza domem?
Do tej pory byłam w domu tylko kilka dni, w Kasinie spędziłam święta. Wtedy przyjaciele zjawili się u mnie. Było naprawdę bardzo fajnie.
Od twojego pobytu w szpitalu minął dokładnie miesiąc. To był taki - jak sama to nazwałaś - generalny remanent twojego organizmu. Oczywiście najwięcej mówiliśmy o operacji kolana, ale były też inne zabiegi. Czy nie odczuwasz już żadnego bólu? Czy wszystkie problemy zniknęły?
Wszystko jest na dobrej drodze, przechodzę rehabilitację. Wszystko ładnie się goi, dokładnie w takim tempie jak powinno. Ponieważ były to zabiegi inwazyjne, to nie zniknie w ciągu tygodnia, dwóch. W tym momencie chodzę już sama, nie potrzebuję kul. Jeżeli wcześniej się ruszałam i mam rozgrzaną nogę, to praktycznie nie widać, że kuleje. Rehabilitant, który się mną zajmuje od samego początku, od pierwszego zabiegu, od pierwszego dnia, jest bardzo zadowolony z efektów.
Rozumiem, że jesteś grzecznym pacjentem?
Chyba nie mnie powinnaś o to pytać (śmiech). Na pewno się rozleniwiłam. Akurat nadgorliwość nie jest tutaj wskazana, więc spokojnie wykonuję ćwiczenia.
Nie żałujesz - z perspektywy czasu - że czekałaś z tym zabiegiem do końca sezonu?
Oczywiście, że nie żałuję. Dotrwałam do końca sezonu, ale sytuacja z kolanem była taka, że to był naprawdę cud, że doszłam o własnych siłach na stół operacyjny. To był najlepszy z możliwych momentów dla mnie, żeby "podreperować" organizm, bo kwiecień jest zawsze dla mnie momentem wyciszenia posezonowego i zbierania energii na następny sezon startowy, następny sezon treningowy.
Jeżeli wszystko pójdzie tak, jak idzie do tej pory, to będę w pełnej gotowości, a może w prawie pełnej gotowości, na początku maja. Będę mogła wykonywać 90 procent wszystkich obciążeń, które normalnie wykonuję. Nie będę mogła tylko biegać na nogach, wykonywać crossów. Wszystkie ćwiczenia na nartach powinnam już wykonywać bez problemu. Powinno być w porządku, powinnam spokojnie wejść w rytm treningowy. Przez ostatni miesiąc za bardzo się nie ruszałam, więc na pewno fizycznie nie będzie lekko, dlatego bardzo się cieszę, że wszystko będzie działo się po kolei, naturalnym rytmem. Zaczniemy trenować trzy tygodnie wcześniej niż miało to miejsce w poprzednim sezonie.
Miałaś problemy, żeby tak perfidnie się obijać? To było dla ciebie trudne, że nie ma nart, nie ma treningów? Ty jesteś tytanem pracy!
Trudne było dla mnie przede wszystkim to, że nie ma świeżego powietrza (śmiech). Normalnie spędzam na powietrzu 7-8 godzin, więc pobyt w pomieszczeniu zamkniętym był dla mnie trudną przeszkodą. Na początku jednak, kiedy mieliśmy te zabiegi, brałam dość dużo leków, które bardzo mnie osłabiały. Wtedy nie myślałam o treningach, nie byłabym w stanie. A poza tym miałam do zrobienia bardzo ważną rzecz. Chodzi o moją rozprawę doktorską, która pochłania dużo czasu. Jest mnóstwo dłubania, wkładania cyferek do odpowiednich rubryk, więc to zajmowało mi sporo czasu. Trzeba być bardzo skupionym - na tym etapie, na którym ja jestem - żeby czegoś nie pomieszać, żeby czegoś nie zepsuć.
Te cyferki, statystyki, obciążenia - śnią ci się po nocach? Promotor jest zadowolony z pracy, którą wykonałaś?
Promotor nie wykazuje niechęci, więc myślę, że jest w porządku. Cyferki rzeczywiście bardzo zadziałały na moją wyobraźnię. Teraz jeszcze nie zamierzam dochodzić do żadnych wniosków, bo to nie jest ten etap, ale naprawdę można ciekawe rzeczy z tego wszystkiego wyczytać. Ja znam swoją sytuację, Sylwii Jaśkowiec, Kornelii Marek praktycznie od "garów", więc mogę to fajnie poukładać. Można wywnioskować, dlaczego tak się stało, skąd, po co. Bardzo mi się to podoba.
Kiedy będziemy mogli mówić doktor Justyna Kowalczyk?
Przede mną jeszcze dużo pracy. Ponieważ jestem bardzo ograniczona czasowo, kiedy mam najcięższe obozy sportowe, czyli między czerwcem a wrześniem, moja praca będzie bardzo wolno posuwała się do przodu. Ja o tym wiem, wie o tym mój pan promotor. W okresie zimowym jest tak duża presja, że to wszystko zapada w zimowy sen, więc na pewno to wszystko rozłoży się w czasie, ale w pozostałym okresie oddaje 100 proc. swojego czasu, żeby wykonać dobrą robotę.
A jak spędziłaś czas w Druskiennikach? Z jakich zabiegów korzystałaś?
Wstawaliśmy o 7 rano, później było śniadanko. O godzinie 16-17 - w zależności od dnia - miałam różne zabiegi, które wybierali lekarze prowadzący - kriosauna, borowiny, gimnastyka w wodzie, pola magnetyczne - było tego sporo. Chodziłam na zabiegi jak w każdym sanatorium. Po południu miałam chwile dla siebie, potem była kolacja. Później już przychodził mój fizjoterapeuta, pracowaliśmy przynajmniej 3 godziny. Pracowaliśmy nad tymi miejscami, które zostały zreperowane, żebym jak najszybciej wróciła do siebie. Tak mijały całe dnie. W Druskiennikach jest piękny aquapark, do którego nie miałam jednak czasu zajrzeć. Wiedzieliśmy za to tunel śnieżny, który tutaj wybudowano. Wieczory spędzałam nad cyferkami. Dzień zazwyczaj kończył się dla mnie o 1-2 w nocy. Tak sobie żyłam (śmiech).
Nie żałujesz, że w tym sezonie nie było wypadu na Kamczatkę?
Tak, bardzo żałuję, ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Oczywiście mogłabym tam przechodzić rehabilitację, bo tam również są sanatoria, ale bardzo chciałam, żeby był ze mną rehabilitant, który prowadził mnie od początku. Postawienie mnie do pionu było rzeczą najważniejszą, nie mogliśmy tego przeoczyć. A poza tym podróż na Kamczatkę jest bardzo męcząca, trzeba spędzić kilkanaście godzin w samolocie. Nie można zapominać także o ogromnej różnicy czasu - 11-12 godzin. Ponad miesiąc przyjmowałam także antybiotyk, a to wszystko bardzo źle działa na organizm. Chciałam mu darować inne perturbacje (śmiech).