Umówiliśmy się na rozmowę. Nie o tym, co wydarzyło się prawie 40 lat temu w Los Angeles. Nie o ekstradycji, bo przecież od lat ściga go Interpol. To rozmowa o tym, co będzie. Roman Polański wiosną ma zacząć zdjęcia do filmu o o Alfredzie Dreyfusie, niesłusznie oskarżonym o zdradę człowieku, którego proces śledził cały świat. Część z tych zdjęć powstanie w Krakowie lub Warszawie, te we wnętrzach mają być kręcone w stolicy. To rozmowa o sztuce i życiu. O Chopinie, Warszawie, o emocjach w filmach i muzyce. "Reżyser to gawędziarz" – mówi w RMF FM Polański. "To jest ktoś, kto dobrze opowiada historie".
Katarzyna Sobiechowska-Szuchta, RMF FM: Wiem, że ma pan w planach film o Alfredzie Dreyfusie - francuskim oficerze żydowskiego pochodzenia. Co pana zafrapowało w tej historii na tyle, że zdecydował się pan przenieść ją na duży ekran? To była sprawa, która zbulwersowała cały świat.
Roman Polański: To był proces, który właściwie podzielił najpierw Francję, a potem cały świat na dwa obozy. Byli tak zwani dreyfusardzi i antydreyfusardzi. I zdarzały się też kolosalne konfrontacje, często uliczne związane z tą aferą. Proces trwał prawie 10 lat. Już po 2-3 latach okazało się, że Dreyfus jest niewinny. Nie wszyscy się z tym zgadzali. Głównie armia, która nie chciała przyznać się do błędu. A była to właściwie kwestia pomyłki.
Jak chcecie pokazać tę historię?
Pokazujemy to z perspektywy jednego z oficerów, który się tą sprawą zajmował. Był to jeden z młodszych, wysokich rangą oficerów francuskich. Został szefem biura zajmującego się walką ze szpiegostwem. Był początkowo w pewnym stopniu antysemitą, nie lubił Dreyfusa, który był jego kadetem w szkole wojskowej. Ale w czasie pracy w tym biurze zaczął zdawać sobie sprawę, że Dreyfus jest niewinny, że kto inny jest zdrajcą. Natychmiast zwrócił się z tym do swoich zwierzchników, głównie do ministra wojny - bo było takie ministerstwo w tamtym czasie. Powiedzieli mu, żeby zapomniał o sprawie, że jest już za późno i że to będzie niedobre dla armii. On był z kolei przekonany, że im później przyznają się do pomyłki, tym będzie gorzej. Walczył o tę sprawę przez 10 lat. Usiłowano się go pozbyć, był nawet w więzieniu, gdy Dreyfusa więziono na Diabelskiej Wyspie. W końcu wszystko wyszło na jaw, był następny proces Dreyfusa i nasz oficer Picquart został ministrem wojny.
Jest szansa, że część zdjęć powstanie w Polsce - może w Krakowie, może w Warszawie?
Tak, jest duża szansa. Mamy dużo wnętrz, dużo studia. Naturalnie większość naszej fabuły dzieje się w Paryżu, poza Diabelską Wyspą, na którą Dreyfus był wysłany. Zdjęcia we wnętrzach będą robione w studio i chcemy to zrobić w Polsce.
Przy tym filmie pracuje pan ponownie z Robertem Harrisem. Robiliście już razem "Autora Widmo". Macie podobny gust?
Chyba tak. Inaczej nie pracowalibyśmy razem. Zaczęliśmy pracować nad tym scenariuszem już dobre 3 lata temu. Nie było jeszcze wtedy projektu powieści. W międzyczasie postanowiłem nakręcić film "Wenus w Futrze". Robert Harris powiedział: "Ty będziesz robił film, a ja w tym czasie napiszę książkę". Książka została wydana, nie wiem, czy w Polsce już jest?
Jest, niedawno się ukazała pod tytułem "Oficer i szpieg". Wspomniał pan "Wenus w Futrze". Te pana ostatnie filmy są bardzo kameralne - "Rzeź" na 4 osoby, "Wenus w Futrze" na 2 osoby. Powstały na podstawie sztuk teatralnych. Przemyca pan magię teatru na duży ekran?
Nie, raczej próbuje pozbyć się teatru w tych filmach. Teatr na ekranie to rzecz odstraszająca, ja tego nie lubię. Natomiast robienie filmu z 3, 4 aktorami w ograniczonej przestrzeni bardzo mnie interesuje.
Pamiętamy "Nóż w wodzie".
Z tym że w "Nożu w wodzie" tło się zmienia bezustannie, co jednak pomaga. Natomiast robienie filmu w pustym teatrze, w nocy jest pewnego rodzaju ryzykiem i to mnie kręci. Taka dodatkowa przeszkoda.
Wrócił pan ostatnio do reżyserowania w teatrze. W Paryżu niedawno odbyła się premiera "Balu wampirów" według kultowego już dzisiaj filmu.
Ta komedia muzyczna powstała 17 lat temu. Pracowaliśmy nad nią jakieś 2-3 lata i od tego czasu była wystawiana z Europie, miedzy innymi w Warszawie w Teatrze Roma. Gdziekolwiek ten musical zapraszano, miał bardzo duże powodzenie. W tej chwili obejrzało go już prawie 7 i pół miliona widzów w Europie. W Paryżu gramy go w dużym teatrze, na 1500 miejsc i mam nadzieję, że będzie długo na afiszu.
Ludziom podoba się ta historia.
To jest zabawny temat. Film był komedią, a w komedii muzycznej usiłowaliśmy podkreślić pewne tematy komiczne i trochę je rozwinąć. Trzeba było dać śpiewakom powód do śpiewania! Rozwinęliśmy stosunki między poszczególnymi postaciami. W filmie było ich mało. Tam postaci są trochę jak w kreskówce. Na scenie trzeba im było dodać odrobinkę psychologii i głębi.
Rozmawialiśmy o literaturze, którą często pan wykorzystuje w swoich filmach. Powstają też książki o panu, na temat pana życia. Czy to pana drażni, denerwuje, że tak dużo ludzi zajmuje się pisaniem biografii Romana Polańskiego?
Oczywiście, że mnie to drażni. Zresztą, to było powodem, dla którego już dość dawno napisałem autobiografię.
Książka "Roman" wyszła w Polsce w latach osiemdziesiątych.
Może powinienem ją wznowić? Bo jeśli ludzi to taki interesuje, lepiej żeby to usłyszeli ode mnie.
Napisał pan w tej książce "jak daleko sięgam pamięcią, granica między fantazją a rzeczywistością była u mnie zawsze beznadziejnie zamazana". Coś się zmieniło?
Może z wiekiem, z czasem, człowiek zaczyna się bardziej orientować w kierunkach? Kiedy byłem młody, prawdopodobnie dzięki temu właśnie osiągnąłem wiele rzeczy. Bo zabierałem się do projektów, które gdybym nie miał takiej fantazji, wydałyby mi się nie do pokonania. Dzięki temu zrobiłem rzeczy, które okazały się naprawdę trudne, ale które warto było robić. Czasami popełniałem też wielkie błędy.
W filmie dokumentalnym "Roman Polański" zrobionym w trakcie aresztu domowego w Szwajcarii przez pana przyjaciela, dał się pan poznać jako osoba, która jest niezwykłym gawędziarzem. Jako osoba z jednej strony bardzo silna, ale z drugiej strony niezwykle delikatna. Tam są bardzo wzruszające momenty. Rozumiem, że przed przyjacielem łatwiej się było panu otworzyć.
Oczywiście, że łatwiej. Ale w gruncie rzeczy ja jestem gawędziarzem. Reżyser to gawędziarz. To jest ktoś, kto dobrze opowiada historie, dobrze opowiada dowcipy. Ja na ogół dobrze je opowiadam i ludzie się śmieją. Czasami przy kolacji ktoś zabiera się do opowiadania dowcipów i natychmiast człowiek chciałby się schować pod stołem.
Na Warszawskim Festiwalu Filmowym, całkiem niedawno, była premiera filmu o Gene Gutowskim. Pana przyjacielu i producencie kilku pana filmów. On, nawiązując do "Pianisty" wspominał scenę, gdy pracowaliście razem przy budowie dekoracji getta - "Nie rozmawialiśmy. Siedzieliśmy i płakaliśmy w milczeniu." Te emocje do dziś są tak żywe, tak silne?
Gdy kręci się film o tych czasach, odtwarza się sytuacje, które się pamięta, to nagle człowiek staje przed obrazem, który ma ogromny ładunek emocjonalny. I niewątpliwie czasami się płacze. Ja nie pamiętam takich specyficznych momentów wzruszenia, raczej miałem je oglądając to, co nakręciłem. Praca na planie to zupełnie inna sprawa. Strona techniczna odbiera zupełnie wzruszenie. Wie pani, to tak jak chirurg nie przejmuje się zbytnio pacjentem. On go kroi żeby go naprawić, a nie żeby się wzruszać. Tak samo jest z pracą na planie. Natomiast jeżeli się to uda i ogląda się to potem na ekranie, z publicznością, u której wyczuwa się wzruszenie - to wtedy to działa.
Wspomnieliśmy "Pianistę". Muzyka z pana filmów jest dzisiaj właściwie klasyką soundtracków. To jest i Kilar, i Komeda, i Alexandre Desplat. A czego pan słucha prywatnie, jaka muzyka pana porusza?
Nie zdawałem sobie sprawy z popularności tych ścieżek dźwiękowych, ale niedawno w Paryżu w La Salle Pleyel Orkiestra Radia Francuskiego grała koncert - muzykę ze wszystkich moich filmów. I pojawiły się tam właśnie te nazwiska, które pani wymieniła. Jako słuchacz jestem eklektyczny. Lubię głównie muzykę klasyczną. Chopina oczywiście, bo jestem wychowany na tych dźwiękach. Lubię Rachmaninowa, Beethovena. Głównie fortepian. Jeżeli chodzi o skrzypce, dziwnie lubię Paganiniego, to są chyba jakieś echa z mojego dzieciństwa, zawsze mnie fascynował jako postać. A z muzyki współczesnej słucham tego, czego słuchają moje dzieci.
A Ultra Orange & Emmanuelle? Zespół pana żony?
To jest zupełnie inna sprawa, to jest rock&roll. I rock&roll bardzo lubię, a zwłaszcza Beatlesów. Ze wstydem to mówię, bo gdyby moje dzieci usłyszały, że lubię i słucham Beatlesów, to uznałyby mnie za starego nudziarza. Ale to jest muzyka, która w mojej młodości odegrała niesłychaną rolę. Płyta, której moje pokolenie nie może zapomnieć to jest "Sgt. Pepper" oczywiście. Pamiętam jak to wszystko zmieniło: upodobania, podejście do muzyki, grafikę okładek i wiele rzeczy. Wciąż lubię tego słuchać.
Paryż jest pana miejscem na ziemi. A tęskni pan za Polską?
Paryż to jest miasto, w którym spędziłem większość mojego życia i w którym się urodziłem. Miałem 3 lata, kiedy moi rodzice postanowili wrócić do Krakowa. A Polska? Każdy przyjazd do Warszawy jest dla mnie wielką radością, głównie dlatego, że Warszawa zawsze łączyła się dla mnie z czymś pozytywnym. Przyjeżdżałem tu zawsze w jakimś konkretnym celu. Albo teatr albo film, coś, co dawało mi wielką satysfakcję. Zaczęło się w dzieciństwie, kiedy grałem w " Synu Pułku", w sztuce Katajewa. Miałem wtedy chyba 14 lat i to był Festiwal Sztuk Radzieckich w Warszawie. To była moja pierwsza podróż do tego miasta. Nie licząc początku wojny, kiedy byłem tutaj z moją matką, w czasie pierwszego bombardowania. Potem wielokrotnie tu przyjeżdżałem albo robić "Pokolenie", w którym grałem u Wajdy albo reżyserować "Amadeusza". Tu zawsze jestem w dobrym nastroju.