Jest wstępne porozumienie Parlamentu Europejskiego i niemieckiej prezydencji ws. mechanizmu "pieniądze za praworządność". "To piękny dzień, bo uzyskaliśmy historyczne dla Unii Europejskiej porozumienie" - oświadczył negocjator z ramienia PE eurodeputowany Petri Sarvamaa. Jak zaznaczył: "Udało się zachować powiązanie budżetu z przestrzeganiem zasad państwa prawa". Krytycznie do wypracowanego porozumienia odnieśli się eurodeputowani Prawa i Sprawiedliwości. Beata Kempa mówiła o instrumencie szantażu wobec Polski i "dyktacie Brukseli".
Porozumienie to kompromis, więc niektóre zapisy udało się w porównaniu z propozycją Niemiec wzmocnić, inne zostały rozwodnione.
Eurodeputowanym udało się wprowadzić zapewnienie, że wykorzystanie unijnych środków będzie zależne od przestrzegania zasad praworządności i posiadania niezależnego sądownictwa. Niektóre państwa członkowskie wolały, by chodziło tylko o ochronę finansowych interesów Unii.
W kwestii sposobu podejmowania decyzji obowiązywać ma kwalifikowana większość, co oznacza, że podjęcie decyzji o odebraniu czy zawieszeniu unijnych funduszy będzie trudniejsze, niż proponowała to w 2018 roku Komisja Europejska.
Udało się natomiast wprowadzić zapisy chroniące ostatecznych beneficjentów, a więc np. studentów czy rolników. Kraj, któremu zostaną odebrane unijne fundusze, będzie musiał pokryć zobowiązania z własnego budżetu.
W dokumencie porozumienia zawarto wykaz przykładów możliwych naruszeń praworządności.
PE wywalczył, by w wykazie tym znalazł się zapis o "zagrożeniu dla niezależności sądownictwa".
Zdefiniowano ponadto, że praworządność należy rozumieć w odniesieniu do wszystkich wartości Unii określonych w art. 2 Traktatu o Unii Europejskiej.
Mechanizm będzie mógł zostać uruchomiony przy znacznie skróconym w porównaniu z propozycją prezydencji niemieckiej czasie (propozycja niemiecka oznaczała de facto, że od wniosku Komisji Europejskiej ws. odebrania krajowi bądź zawieszenia unijnych funduszy do ostatecznej decyzji może upłynąć nawet rok lub więcej). Rada UE nie będzie mogła blokować decyzji w nieskończoność za pomocą sztuczek proceduralnych.
Samo istnienie mechanizmu ma oddziaływać prewencyjnie: żaden kraj nie będzie mógł bowiem mieć pewności bezkarności.
Teraz porozumienie muszą zatwierdzić cały Parlament Europejski i Rada Unii Europejskiej. Węgry i Polska groziły do tej pory wetem, jeżeli zapisy nie będą dla nich zadowalające.
Krytyczne stanowisko wobec wypracowanego porozumienia przedstawili eurodeputowani Prawa i Sprawiedliwości, którzy podkreślali, że zawarte w dokumencie rozwiązania są niezgodne z ustaleniami lipcowego szczytu szefów państw i rządów krajów UE.
"Po pierwsze, nie jest to zgodne z ustaleniami szczytu lipcowego, bo - jak rozumiem - nasz premier przedstawił wyraźne stanowisko Polski w tej sprawie. Wyraźne stanowisko przedstawiły również Węgry" - zaznaczyła Beata Kempa, a wtórował jej Ryszard Czarnecki: "Szczyt UE był bardziej powściągliwy. To, co proponuje niemiecka prezydencja, licząc na wsparcie Parlamentu Europejskiego, wychodzi z całą pewnością poza ustalenia szczytu".
Politycy przekonywali, że mechanizm nie uwzględnia tego, że UE nie ma definicji praworządności, a kraje Unii różnie interpretują to pojęcie. "Nie mamy fundamentu, na którym moglibyśmy się oprzeć" - stwierdziła Kempa.
Jej zdaniem, mechanizm ma służyć temu, by wywrzeć na Polskę olbrzymią presję w kwestiach związanych z "tak zwanymi wartościami europejskimi". Kempa zaznaczyła, że celowo mówi o "tak zwanych wartościach", bo polskie władze zupełnie inaczej rozumieją wartości, na gruncie których powstała UE, niż niektórzy unijni politycy - jak choćby szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
W ocenie eurodeputowanej Solidarnej Polski mechanizm ma być instrumentem szantażu wobec Polski, który ma służyć wymuszeniu wprowadzenia lub zaniechania określonych reform, jeśli te nie będą zgodne z ideologią liberalno-lewicową.
"To niedopuszczalne. Powinniśmy bardzo jasno powiedzieć, że nie pozwolimy na tego typu praktyki wobec nie tylko naszego, ale też żadnego innego kraju. To jest dyktat Brukseli, próba uzurpowania sobie kompetencji, których Komisja Europejska nie ma. To pachnie po prostu dyktaturą" - przekonywała Beata Kempa.
Ryszard Czarnecki zaznaczył natomiast, że porozumienie negocjatorów PE i niemieckiej prezydencji nie jest decydujące.
"Najważniejsze jest stanowisko Rady, a więc państw narodowych, państw członkowskich. Jeżeli one to odrzucą, to nici z porozumienia. Diabeł tkwi w szczegółach, a więc na pewno rząd będzie uważnie do tego podchodził" - wskazał deputowany, przypominając przy tym, że Rada UE ma zdecydowanie bardziej od Parlamentu Europejskiego i Komisji Europejskiej powściągliwe stanowisko w tej kwestii.