Słowackie służby ratunkowe wciąż pracują na miejscu katastrofy śmigłowca tamtejszego lotniczego pogotowia. Maszyna spadła z wysokości około 50 metrów po zawadzeniu o linię wysokiego napięcia niedaleko Popradu. Na miejscu zginęła cała czteroosobowa załoga. W związku z katastrofą zamknięta została znaczna część szlaków turystycznych w Słowackim Raju.
Wrak śmigłowca leży na dnie wąwozu, którym przez Słowacki Raj płynie rzeka Hornad. Dostęp jest tam utrudniony, na miejsce nie mogą dojechać żadne samochody.
W nocy trzeba było przerwać akcję ratunkową, powiedział nam rzecznik słowackiej straży pożarnej.
W związku z dochodzeniem, jakie prowadzi komisja urzędu lotniczego na miejscu katastrofy, nie można niczego ruszać. Dopiero po tym jak inspektorzy zbadają wrak maszyny, zapadnie decyzja w jaki sposób będziemy dalej działać - usłyszał dziennikarz RMF FM.
Także słowacka policja wszczęła dochodzenie w tej sprawie.
Maszyna leciała po 10-letniego chłopca, który złamał sobie nogę. Młodego turystę z Niemiec przetransportowała do szpitala inna grupa ratowników.
W związku z katastrofą zamknięta została znaczna część szlaków turystycznych w Słowackim Raju.
To pierwsza w historii katastrofa śmigłowca słowackiego pogotowia lotniczego - mówił w rozmowie z RMF FM dyrektor Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, doktor Robert Gałązkowski.
Tam zginęli ludzie, których znaliśmy, z którymi wspólnie się szkoliliśmy, z którymi ćwiczyliśmy, z którymi spotykaliśmy się na co dzień, z którymi wymienialiśmy doświadczenia. To tylko pokazuje, jak trudna jest służba śmigłowcowej służby ratownictwa medycznego. Podejmujemy wyzwanie, lecimy ratować ludzi, którzy nas potrzebują i w tym pędzie ratownictwa dochodzi do sytuacji, w której ratownicy oddają życie - podkreślał Gałązkowski.
(j.)