Rzeź Wołyńska - jedna z najtrudniejszych kart polsko-ukraińskiej historii. Dla Polaków UPA to bandyci, mordercy, którzy bezwzględnie realizowali przyjęty plan ideologiczny. W skrócie brzmiał - kto nie Ukrainiec, nie może tu żyć. Nie wypędzali, nie przesiedlali, tylko mordowali, żeby już tu nigdy Lachów nie było - mówią ci, którzy przeżyli. Po banderowskich mordach pozostały polskie cmentarze. Nieliczni jednak mają własne groby. W większości ich szczątki leżą w miejscach, w których były polskie wsie. Były….
Oto historia m.in. Ostrówek, ale takich wsi - tylko jednego dnia, 30 sierpnia 1943 roku - zniknęło z mapy ponad 30. Wieś, która istniała od XVI wieku, przestała istnieć w ciągu kilku godzin. Zamordowano pół tysiąca mieszkańców. Nie ma jej nawet na mapie.
Trafić tam? Próżno pytać o drogę. To kilkanaście kilometrów w bok od Lubomla. Pytając o drogę, można tylko stracić czas. Mam przewodnika, dojeżdżam na miejsce.
Cmentarz był od zawsze, ale teraz jest tylko on. Może sto nagrobków, a może i nie. Przy wejściu symboliczny pomnik. Duży krzyż z napisem polskim i ukraińskim "Pamięci Mieszkańców, którzy zginęli 30 sierpnia 1943 roku". Dlaczego zginęli, kto ich zamordował- tego już nie napisano.
Ostrówki przestały istnieć praktycznie w ciągu kilku godzin. Rankiem 30 sierpnia 1943 roku banderowcy otoczyli kilka wsi polskich, właściwie ponad 30 - opowiada dr Leon Popek, historyk z lubelskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, badacz tych terenów. Ostrówki, Wola Ostrowiecka, Jankowce, Kąty, Borki, Czmykos - to były wsie, gdzie mieszkała większość Polaków, jeżeli nie całe wsie zamieszkałe przez nich. One zniknęły w jednym dniu, co świadczy o tym, jak dużych sił użyła UPA. Przypomnę, że w Ostrówkach zostało zamordowanych w sposób niezwykle okrutny 475 osób. W Woli Ostrowieckiej 576 osób, w Jankowcach ok. 80 osób, w Kątach prawie 200 osób, w Borkach ok. 60 osób, w Czmykosie prawie 200 osób. W ten dzień zginęło ok. 2 500 Polaków - mówi dr Popek. W linii prostej od Ostrówki, Wolan to około 20-30 kilometrów.
Scenariusz mordowań był w Ostrówkach i Woli Ostrowieckiej bardzo podobny. Otoczono wsie kordonem. Każda wieś była osobno otoczona, o świcie wypuszczono na koniach zwiadowców, którzy mieli za zadanie informować poszczególnych gospodarzy, że wszyscy mają się udać na zebranie do szkoły. Gdy już się udali na to zebranie, wówczas do wsi wkroczyły grupy uzbrojone w broń palną, siekiery, widły, noże. Po kolei wchodzili do każdego domu i wypędzali wszystkich na zebranie do szkoły. Gromadzono na placu szkolnym i w szkole. Następnie oddzielano mężczyzn i młodzież męską powyżej 15 roku życia, zamknięto w budynku szkolnym. Kobiety z dziećmi umieszczono w kościele. Natomiast w Woli Ostrowieckiej wszystkich wpędzono do szkoły i na plac szkolny. Następnie brano po 10 osób, tak było w Ostrówkach i mordowano w zabudowaniach. 10 osób w zabudowaniach Suszki i 10 osób w zabudowaniach Trusiuka. Bez wystrzałów, praktycznie nikt nie wiedział, co się dzieje, w ten sposób bardzo sprawnie dosłownie 2-3 godziny, wieś, która liczyła kilkaset lat przestała istnieć - relacjonuje historyk.
Jak dodaje dr Leon Popek, w Woli Ostrowieckiej z całą pewnością wiemy, że w zabudowaniach zamordowano 243 osoby, głównie mężczyzn. Bez użycia broni palnej. Wszystkie szczątki wydobyte w 1992 roku nosiły głównie urazy na czaszkach, spowodowane tępym narzędziem takim jak prawdopodobnie siekiery, młoty, maczugi, pałki.
Pole nieopodal cmentarza w Ostrówkach. W oddali widać katolicki krzyż. Tylko krzyż. Kiedyś był tam kościół. Później stał się miejscem śmierci kobiet i dzieci. Możemy wyobrazić sobie grupę prawie 300 kobiet z dziećmi, pędzone 4 km z kościoła w Ostrówkach pod ukraińską wieś Sokół. Po drodze zabijano osoby stare, niedołężne. Kobiety w ciąży, które niosły po kilkoro dzieci małych. W sumie tam, na tak zwanym ,,Trupim polu", zamordowano 231 osób. 70 proc. z nich to były małe dzieci, pozostałe ofiary to kobiety. Wśród zabitych było dwóch albo trzech mężczyzn. Ciała leżały niepogrzebane przez ok. 10 dni. Później miejscowi Ukraińcy zepchnęli do dołów, przy pomocy haków i wideł te ciała i wrzucili je do dołu. W 2011 roku znaleziono szczątki co najmniej 231 osób.
Czyli tutaj gdzie stąpamy, tak naprawdę możemy stąpać po ludzkich szczątkach? - pytam dr Leona Popka i Jana Fedirko z Fundacji Niepodległości.
Po ekshumacji okazało się, że wiele szczątków nie zachowało się. Po małych, kilkutygodniowych dzieciach nie było śladu. Szczątki uległy mineralizacji, z powodu tego, że zostały późno, już w stanie rozkładu wrzucone do dołów. Następnie tam było uprawiane zboże, przez wiele lat kołchoz, zasiewał te tereny. Ponoć na tych szczątkach rosło dwumetrowe żyto. Tak mówili miejscowi. Później posadzono las. W czasie ekshumacji okazało się, że szczątki pochowane są w terenie podmokłym, stąd niewiele się zachowało.
Latem tego roku prowadzono poszukiwania - zrobiliśmy prawie 10 tysięcy odwiertów - mówi Jan Fedirko. Wspólnie prace prowadzone były z ukraińskimi archeologami. Niestety, coraz trudniej coś znaleźć. Zmieniło się ukształtowanie terenu, wyrósł las. A jeszcze za czasów kołchozu ludzie opowiadali, że podczas orki znajdowali ludzkie kości.
Myśli pan, że kiedyś to się da wybaczyć? Da się tą historię między Polakami a Ukraińcami jakoś wyprostować? Jakoś ułożyć te stosunki, bo jak mówić o wzajemnej przyjaźni, jeśli ktoś nie przyznaje się do takiej zbrodni? - pytam Jana Fedirko. Myślę, że jest to zasadnicze. Takie podstawowe zadanie np. dla historyków. Tu jeszcze jest wiele do zrobienia i wiele rzeczy trzeba pokazać. Drugą sprawą jest kwestia upamiętnienia. Przecież 95 proc. zamordowanych Polaków do dnia dzisiejszego nie ma krzyża na mogile. Minęło 75 lat od tych wydarzeń i w dalszym ciągu większość nie ma mogił oznaczonych krzyżem, nie miało nigdy katolickiego pochówku. A więc tu nie została dopełniona ta podstawowa rzecz. Już pomijam to, że na naszych oczach odeszli, odchodzą w dalszym ciągu ludzie, świadkowie, którzy mogą wskazać nam te miejsca i jeżeli tego nie zrobimy w ciągu kilku lat, to upamiętnienie tych Polaków będzie niemożliwe - podkreśla Fedirko.
Dawne polskie miasteczko - niespełna 20 km od granicy w Dorohusku. Skręć w lewo i jedziemy - mówi mój przewodnik Jan Fedirko z Fundacji Niepodległości. Jadę. Zatrzymaj się! - mówi Fedirko. Gdzie ten cmentarz? - pytam. Nie widziałeś? Nie, nie widziałem. I nie zauważyłbym, gdyby mi nie powiedział.
Jeśli ktoś myśli, że cmentarz wygląda tak jak te, które znamy z Polski, to będzie zaskoczony. Nie ma żadnej tabliczki, ogrodzenia, trudno go wypatrzeć z ulicy jadąc samochodem. Kawałek terenu między drzewami. Teraz jeszcze, gdy leżą spadające z drzew liście, gdyby nie mój przewodnik - nie trafiłbym tu.
Nagrobki po prostu się rozsypują, to są jakieś resztki kamienne. O tym, że wiele grobów w ogóle istniało, można się tylko domyślić po ukształtowaniu terenu. Tam, gdzie nie ma pomników, rośnie trawa, barwinek. Ten ostatni jest wskazówką, że mogą być tu groby, bo kiedyś właśnie barwinek sadzono na cmentarzach.
Niestety, Luboml to nie jest jakiś odosobniony przykład. Tak w większości wyglądają polskie cmentarze w tym rejonie. A tu i tak nie jest źle - bo był w wakacje porządkowany - przekonuje Fedirko. Byliśmy tu z grupą młodzieży. Usuwaliśmy krzaki, cementowaliśmy nagrobki, ale to za mało. Na co dzień tymi grobami nie ma się kto zajmować. Polaków już tu nie ma od dziesięcioleci. Ostatni zostali przesiedleni do Polski po wojnie. To pokolenie wymiera. Ich urodzeni już w obecnej w Polsce potomkowie tu raczej nie przyjeżdżają. Smutno na to patrzeć, bo za kilka lat po chociażby tym cmentarzu w Lubomlu nie będzie śladu - dodaje Fedirko.
Jedziemy dalej na północ. Dojeżdżamy w okolice Szacka. Historia tego terenu to historia polskich żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza. Tu stoczyli dwie nierówne bitwy z Armią Czerwoną po wkroczeniu sowietów do Polski. Ich pamięć kultywują obecni strażnicy graniczni - m.in. ppłk Jacek Kozak.
Dla was to takie wręcz sentymentalne wyprawy? - pytam. Tak. Współczesna polska staż graniczna kultywuje tradycję polskich formacji granicznych okresu II Rzeczypospolitej Polskiej. Dla nas jest to duży zaszczyt i honor, że możemy uczestniczyć w ekspedycjach badawczych i ekshumacjach szczątków byłych żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, którzy polegli na kresach wschodnich i do chwili obecnej spoczywają - opowiada pułkownik Kozak. Nam, wyjeżdżając na Wołyń, przyświecają takie słowa ks. Jana Twardowskiego: Nie umiera ten, kto trwa w pamięci żywych. I stąd powstała ta inicjatywa wyjazdów na Wołyń oraz prowadzenia prac ekshumacyjnych - tłumaczy.
W lecie tego roku ekshumowaliśmy szczątki siedmiu żołnierzy Wojska Polskiego oraz szczątki jednego policjanta policji państwowej. 1 września nastąpiła ekshumacja szesnastu szczątków żołnierzy Wojska Polskiego. Jest to rejon Piszczy i Szacka. Tu była słynna bitwa pod Szackiem. To była przedostatnia bitwa. Ostatnią była bitwa pod Wytycznem, gdzie generał Orlik-Rückemann doszedł do wniosku, że już nie posiada zdolności bojowych i swoje wojsko rozpuścił. Każdy na własną rękę przebijał się do większych zgrupowań polskich. Żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza brali udział w bitwie pod Kockiem razem z generałem Kleebergiem - mówi Kozak. Szack to była taka największa, zorganizowana bitwa. Wówczas sowieci na grobli prowadzącej do miasta stracili aż dziewięć wozów bojowych, co później w smutny sposób odbiło się na polskich żołnierzach, bo tego nie zapomnieli. Po kolejnej bitwie pod Wytycznem wymordowali wszystkich żołnierzy - dodaje.
Szacuje się, że pod Wytycznem wzięto do niewoli około tysiąca żołnierzy KOP-u. Poprowadzono ich w nieznanym kierunku, gdzieś w Lasach Parczewskich ich rozstrzelano. Miejsce pochówku niestety nie jest znane. Kozak zapewnia, że strażnicy graniczni będą ich szukać.
Na razie skoncentrowaliśmy się tu na Ukrainie. Jeszcze w listopadzie pojedziemy w okolice Sarn. Przede wszystkim musimy ocalić szczątki tych, którzy tu zostali poza obecną Polską - mówi.
Nam jako funkcjonariuszom najbardziej na tym zależy, aby ich ustalić, pobrać próbki DNA, poddać badaniu w Polsce i móc ustalić ich imię i nazwisko. Żeby jednak na tym krzyżu to imię i nazwisko występowało - tłumaczy pułkownik. Teraz widnieją tylko napisy: Nieznani żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza.
Myślę, że tych miejsc jest bardzo dużo na trasie przemarszu grupy Korpusu Ochrony Pogranicza generała Orlika-Rückemanna, ta trasa usiana jest wręcz szczątkami polskich żołnierzy a szczególnie rejon Szacka na Ukrainie i Wytyczno pod Włodawą w Polsce - dodaje Kozak.
20 tysięcy żołnierzy KOP stawiło czoła 750 tysięcznej Armii Czerwonej. Grupa Orlika-Rückemanna liczyła ok 6-7 tysięcy żołnierzy. I spotkali się potem z największym odwetem ze strony Armii Czerwonej. KOP był znienawidzony przez nich - opowiada Kozak. Już od 1924 roku, od chwili jego powstania. W 1924 roku było około dwustu incydentów granicznych z udziałem około tysiąca bandytów radzieckich, którzy przekraczali granice i terroryzowali pograniczną ludność II Rzeczpospolitej Polskiej. KOP udaremnił to Czerwonej Rosji, więc siłą rzeczy nie był przyjmowany przez żołnierzy sowieckich z sympatią w 1939 roku - tłumaczy Kozak.
Nie był to jakiś długotrwały ich bój o te granice kresowe, bo boje trwały niejednokrotnie godzinę, kilkanaście godzin a najdłużej bronił się rejon umocniony Sarny, gdzie sowieci po wzięciu do niewoli Polaków wszystkich rozstrzelali i ciała pochowali w dołach. Chcemy te doły śmierci odnaleźć i ekshumować szczątki polskich żołnierzy z Korpusu Ochrony Pogranicza - podkreśla Kozak. Dodaje, że znalezione dotychczas szczątki są w bardzo opłakanym stanie. Generalnie zachowały się czaszki, piszczele, trochę wyposażenia żołnierzy, typu maska gazowa. Znaleźliśmy trochę guzików, sporadycznie można było znaleźć jakiś pagon oficerski, buty - opowiada.
Docieramy do miejscowości Położewo - tu w lesie udało się znaleźć zwłoki porucznika Jacka Tomaszewskiego. Przez lata ziemny grób otoczony był niskim drewnianym płotem. Ludzie przekazywali sobie nazwisko żołnierza, jak również okoliczności jego pochówku. Zapamiętali, że ten żołnierz został pochowany bez nóg… Ukraińcowi, któremu sowieci kazali go pogrzebać, spodobały się oficerki. Nie mógł ich zdjąć, bo ciało leżało kilka dni i napuchło. Obciął oficerowi nogi. Potwierdziła to ekshumacja.
Kilkaset metrów dalej jest dom starszej kobiety, która zmarła rok temu. Przez dziesiątki lat koło swojej drewnianej chałupy w jednym miejscu sadziła kwiatki. O tym, że jest to grób, poza nią, wiedzieli jeszcze tylko jedni sąsiedzi. To była w czasach ZSRR bardzo niebezpieczna wiedza. Chałupa się zawaliła, gdyby tego miejsca nie wskazała, pewnie nigdy szczątków nie udałoby się odnaleźć. Dwóch bezimiennych żołnierzy z honorami po 75 latach spoczęło na cmentarzu w Mielniku.
Mielnik - niewielka wieś w okolicach Szacka na Ukrainie. Niewielki czynny cmentarz. Na nim wyznaczona polska kwatera. To tu pochowano tych, których kilka lat temu udało się odnaleźć i zidentyfikować. Każdy z nich ma swój krzyż. Trafiają tu również bezimienni. Taka podniosła uroczystość odbyła się w październiku. Szczątki żołnierzy spoczęły pod symbolicznym drewnianym krzyżem. Pobraliśmy próbki DNA do badań. Może uda się im przywrócić tożsamość - ma nadzieję Jan Fedirko z Fundacji Niepodległości. Tworzymy bazę tych, którzy zginęli na wschodzie. Będziemy szukać materiału porównawczego w Polsce. Jeśli tylko uda się kogoś zidentyfikować, będzie miał własny krzyż - dodaje.
Nasza historia, tragiczna historia. Nigdy tam pewnie nie wrócimy na te ziemie, ale szczątki naszych żołnierzy tam są. To, że tam nie ma teraz Polski, nie znaczy, że nie powinno być upamiętnień tych, którzy na tych ziemiach zostali, bo pamiętajmy o tym, że to nie byli tylko KOP-iści, to byli również wcześniej legioniści, to byli żołnierze, którzy walczyli podczas wojny polsko-ukraińskiej czy wojny polsko-sowieckiej. Oni tam leżą i o nich zapomnieć nie możemy - mówi ppłk Jacek Kozak.
(mpw)