"Życie trzeba przeżyć ciekawie" – powiedział aktor Karol Strasburger, który dziś obchodzi 70. urodziny. W rozmowie z PAP przyznał też, że najbardziej lubi, kiedy ludzie są "po prostu pogodni".
Karol Strasburger, urodzony 2 VII 1947 r., to nie tylko słynący z dowcipu gospodarz teleturnieju "Familiada". Absolwent warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i... Państwowej Wyższy Szkoły Morskiej w Szczecinie, to też m.in. aktor filmowy, teatralny i telewizyjny.
Debiutował jako student. W 1970 r., rok przed ukończeniem PWST, zagrał epizodyczną rolę w "Życiu rodzinnym" Krzysztofa Zanussiego. Do tej współpracy doszło przez przypadek, zostałem zauważony gdzieś w szkole teatralnej - wspominał w rozmowie z PAP.
To nie było dla mnie żadne wielkie wydarzenie czy znaczące wyzwanie aktorskie. Ważniejsze było to, że pojawiłem się w dość istotnym filmie, mającym potem duże znaczenie w polskiej kinematografii. Miałem kontakt z Krzysztofem Zanussim, ważnym reżyserem, a takie rzeczy potem owocują - powiedział.
W tym samym roku Strasburger w "Agencie nr 1" zagrał Jerzego Iwanowa-Szajnowicza, polskiego pochodzenia agenta brytyjskiego wywiadu w Grecji. Dostał także angaż do miniserialu Janusza Morgensterna "Kolumbowie". Zagrał tam Siwego, swoją pierwszą dużą rolę, w której wcielił się w młodego dywersanta.
Jak podkreślił, to ta kreacja była jego pierwszym ważnym filmowym wystąpieniem. To był mój pierwszy kontakt z Januszem Morgensternem. W "Kolumbach" po raz pierwszy tak naprawdę pracowałem nad skonstruowaniem postaci. To była dość ważna rola, tam już było coś do grania. Przede wszystkim był to jednak ważny kontakt, który zaowocował kilka lat później - wspominał.
W 1971 r. aktor zaczął grać na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie, gdzie - na zmianę z planem filmowym - występował do 1983 r.
Teatr to dla Strasburgera miejsce, w którym - jak mówi - "tak naprawdę wszystko się zaczęło". Ustawienie całego życia odbyło się przez teatr i ludzi, których poznałem - m.in. Gustawa Holoubka, Zbigniewa Zapasiewicza, Maćka Prusa, Ludwika Rene, Macieja Wojtyszkę, Jerzego Jarockiego (...) - podkreślił aktor.
Mam kolegów, którzy oddają teatrowi całe życie. Ja tego nie robię. To ważna rzecz dla mnie, ale teatr jest bardzo obciążający życiowo. Gram w teatrze, szczególnie w komediach - chociaż nigdy się tego nie spodziewałem. To jednak tylko jedna z dziedzin, w których jestem aktywny. Życie trzeba przeżyć ciekawie, a to znaczy pojeździć, pouprawiać sporty. Wiele rzeczy robię jednocześnie i ciężko mi powiedzieć, że któreś są ważniejsze albo lepsze - dodał.
Grał także w serialu "Czarne chmury" (1973) oraz "Noce i dnie" (1975). Jedną z najlepiej zapamiętanych scen ekranizacji powieści Marii Dąbrowskiej jest ta, w którym Strasburger - jako młody i piękny Józef Tolibowski - zrywa lilie dla wzruszonej Barbary.
Ta postać nie należy tylko do mnie. Najpierw Maria Dąbrowska stworzyła Tolibowskiego, potem Józef Antczak go zauważył i w ten sposób pomyślał. Ja, który go zagrałem, byłem na końcu. Postać - każdą, także Tolibowskiego - współtworzą scenarzysta, reżyser, aktor - powiedział Strasburger.
Lubiłem tę postać, ale miałem co do niej dużo wątpliwości. Wydawało mi się, że będzie to bohater mało znaczący dla filmu. Na pewno nie zastanawiałem się, czy do mojego bohatera będą wzdychać kobiety. Oczywiście, może nam się podobać romantyczny bohater przynoszący kwiaty, ale trzeba pamiętać, że to tylko wyobraźnia. Grałem wyobrażenie Barbary, jej wizję - dodał.
W 1976 r. Strasburger znowu spotkał się z Januszem Morgensternem, tym razem na planie serialu "Polskie drogi", gdzie wcielił się we Władysława Niwińskiego. Rolę tę uznaje za swoją najbardziej dojrzałą.
Myślę, że to była największa moja praca. Najbardziej emocjonalna, choć byłem jeszcze trochę nieopierzony, to był "Agent nr 1". To była niezwykła przygoda i właśnie tę rolę - wraz z rolą w "Polskich drogach" uznałbym za jedną z najważniejszych w karierze. Każda z nich miała jakiś swój udział w moim życiu, jakieś znaczenie. "Agent..." dał mi pierwsze emocje, ale to "Polskie drogi" były prawdziwie dojrzałe i zostały na dłużej - choć obie produkcje są wciąż powtarzane w telewizji - powiedział PAP.
Aktor ocenił, że produkcję tę nie do końca można określić mianem serialu. Każdy odcinek "Polskich dróg" powinno się traktować jako pełnometrażowy film. Tych gatunków się zresztą kiedyś tak nie oddzielało, dopiero teraz to jest zupełnie coś innego. Dziś seriale powstają na zapotrzebowanie, ciągle ktoś sprawdza oglądalność albo porównuje, czy dane postaci są lubiane. Scenariusze są pisane pod publiczność. Kiedyś twórcy - reżyserzy, aktorzy - kierowali się tylko swoim wyobrażeniem, jak coś powinno wyglądać. Używali swojego talentu, swojej wyobraźni, a widz otrzymywał produkcję, z którą musiał się zmierzyć - skomentował.
Lata 80. przyniosły Strasburgerowi role m.in. w "Powstaniu listopadowym. 1830-1831" (1980), "Stanie wewnętrznym" (1983), "Sezonie na bażanty" (1985) oraz głośnym "Wielkim Szu" Sylwestra Chęcińskiego (1982), gdzie zagrał karciarza Denela.
Na przełomie lat 80. i 90. widzowie mogli go oglądać jako Davida Mayera w serialu "W labiryncie". Strasburger - pytany, czy ma poczucie, że w serialu albo "Punktach za pochodzenie" (1982) oddał swoją epokę - odpowiedział: Po prostu wykonałem pewne zadania. Nie chciałbym narzucać wielkiej sprawy moim wykonaniom. Miałem role do zagrania i nie zastanawiałem się nigdy, jaki to będzie miało wymiar - czy może narodowy albo społeczny. Na to, jak dzieło albo działanie zostanie odebrane, i tak nie mam wpływu.
Aktor grał m.in. w serialach "Ekstradycja 2", "Klanie", "Na wspólnej", "Magdzie M." oraz - gdzie występuje wciąż - w "Pierwszej miłości". Nie chce się jednak określać jako aktor serialowy. Praca aktorska jest zawsze taka sama, nie ma znaczenia, gdzie się gra. Liczy się tylko sposób pracy. Granie w filmie fabularnym od grania w serialu różni się tylko tym, że przystępując do pracy nad filmem znamy jego początek i koniec. Możemy świadomie konstruować rolę, wiedząc, co będzie z nią dalej. W serialu tworzy się postać normalnym dniem, tak jak się funkcjonuje w ciągu całego życia - powiedział PAP.
Jak dodał, nie ma żadnej roli, której żałuje, że nie zagrał. Tych, w których nie wystąpiłem, nie znam. Może są jakieś propozycje, które mogłem dostać, a które do mnie nie dotarły. Przyjmowałem oferty, które uznawałem za atrakcyjne. Z żadnej z nich już w trakcie pracy nie zrezygnowałem. Cieszę się i sprawia mi satysfakcję, że zagrałem w filmach, które miały znaczenie i nie przepadły - podkreślił.
Próbowałem znaleźć się w obsadzie "Listy Schindlera" Spielberga. Nie udało się, nie zostałem zaangażowany do tego filmu. Fajnie byłoby zagrać w czymś, co otrzymało Oscara, ale reżyser i ekipa obsadzająca nie uznali, że mógłbym wziąć w nim udział. Nie mam jednak czego żałować, bo to nie był mój wybór. Ja żadnej propozycji nie odrzuciłem - dodał.
Strasburger marzył kiedyś - "choć ten czas już minął" - o zagraniu w "prawdziwym amerykańskim westernie". Inspirowały i budziły mój podziw takie gwiazdy jak John Wayne, Gary Cooper, Gregory Peck, Henry Fonda. Oni byli fantastycznymi kowbojami, też chciałem taki być. Marzenia o westernie pozostały marzeniami, ale kto wie, może jest jeszcze jakaś szansa na dobry polski western? - żartuje aktor.
Od ponad 20 lat pozostaje także rozpoznawalnym, słynącym z niepowtarzalnego dowcipu prowadzącym emitowanej w TVP "Familiady".
W opinii gospodarza teleturnieju poczucie humoru to jedna z najważniejszych naszych wizytówek. Trudno mu jednak powiedzieć, co go śmieszy. Łatwiej z kolei, czego nie lubię. Nie lubię wyśmiewania się w z określonych środowisk i grup - co dzieje się np. w przypadku dowcipów o policjantach albo o blondynkach. To mało dowcipne. Lubię żarty, które trafnie komentują naszą codzienność. Kiedy ktoś zauważa jakieś otaczające albo przydarzające się nam głupoty, i potrafi je ująć w krótki dowcip. Lubię, kiedy ludzie są po prostu pogodni. To jest najfajniejsze - powiedział Strasburger.
(mal)