"Jeżeli pobijało się kiedyś rekordy sportowe, to nie znaczy, że trzeba to robić przez całe życie. Wędrówka do Santiago będzie miała zupełnie inny wymiar i trudno ją porównać do wcześniejszych wypraw. Podążam za swoją intuicją" - mówi Marek Kamiński, który w poniedziałek będzie już w Kaliningradzie, by dzień później wyruszyć historyczną Drogą św. Jakuba przez Polskę, Niemcy, Belgię i Francję do hiszpańskiego Santiago de Compostela. Pokona pieszo 4000 kilometrów. Podróżnik, który jako pierwszy zdobył oba bieguny Ziemi w ciągu jednego roku bez pomocy z zewnątrz, tym razem stawia sobie za cel "3Biegun". "Świat to coś więcej niż tylko logika i umysł" - zaznacza w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Michałem Rodakiem.
Michał Rodak: Lubi pan przegrzebki?
Marek Kamiński: Lubię ogólnie owoce morza, tak.
A wypatruje pan już oznaczeń Camino de Santiago - muszli św. Jakuba i żółtych strzałek, które będzie pan oglądał podczas wędrówki przez najbliższe 3 miesiące?
Tak, zresztą przez Gdańsk przechodzi Szlak św. Jakuba. Parę razy zrobiłem sobie taki trening i go przeszedłem. Nawet, kiedy jeżdżę do pracy, spotykam te muszle... Zresztą ostatnio w związku z tym projektem byłem też w samym Santiago, więc jak najbardziej o nich myślę.
Przenosząc się już na planowany koniec wędrówki, dotrze pan tych kilka kilometrów dalej niż do samego Santiago, do Fisterry, nad Atlantyk i zabierze pan stamtąd własną muszlę, jak to zwykle robią osoby, które pokonały cały Camino de Santiago?
Mam nadzieję, że starczy mi sił. Postaram się. Chciałbym tam zobaczyć zachód i wschód Słońca, wykąpać się w morzu.
Jeśli chodzi o pielgrzymowanie tym szlakiem, tradycja sprzed kilku setek lat mówiła o wyjściu od progu własnego domu. W pana przypadku będzie jednak trochę inaczej, bo miejscem startu będzie Kaliningrad.
To jest dobra myśl, z progu własnego domu, tylko, że ja mam dwa domy... Jednym jest Gdańsk. To ten fizyczny, materialny dom, w którym mieszkam. Rzeczywiście będę przechodził przez Trójmiasto, więc ta podróż w pewnym sensie też będzie prowadziła od własnego domu, ale z drugiej strony z wykształcenia jestem filozofem. Filozofia to taki mój drugi dom, stąd pomysł, by zacząć od grobu Immanuela Kanta i tego "bieguna rozumu".
Od razu więc wyjaśnijmy hasło całej wędrówki. Ma pan za sobą wielkie sukcesy na dwóch biegunach. Czym dla pana jest ten "Trzeci Biegun"? To cel sportowy, czy jednak pewna idea, przede wszystkim cel duchowy?
Na pewno nie sportowy, na pewno bardziej duchowy. Początkowo nazwa tego projektu brzmiała "Odyseja", ale im bardziej wchodziłem w głąb Drogi św. Jakuba, tym bardziej ta nazwa stawała się trochę obca. 20 lat temu w marcu wyruszyłem na dwa bieguny Ziemi - najpierw na północny, a niedługo potem na południowy, więc dwa bieguny mam za sobą. Pomyślałem sobie: "Jaki jest cel tej wędrówki?". Tym celem jest grób św. Jakuba, ale tym celem jest też droga, ta droga w poszukiwaniu trzeciego bieguna między wiarą a rozumem. Stąd nazwa "Trzeci Biegun", ale to też odniesienie, że są w naszym życiu więcej niż dwa bieguny, że świat to coś więcej niż tylko logika i umysł.
W zeszłym roku rozmawiałem z innym podróżnikiem, który przeszedł Camino de Santiago - Łukaszem Superganem. To była jedna z jego trzech długich wędrówek w ciągu roku, gdy w sumie przeszedł 7000 kilometrów. Jego także o to zapytałem. Odpowiedział, że dla niego największą wartością były spotkania z ludźmi, doświadczenia i samotność, czas na przemyślenia. [PRZECZYTAJ CAŁĄ ROZMOWĘ!] Czy u pana jest podobnie?
Trudno mi powiedzieć, bo ja dopiero ruszam, więc nie wiem jeszcze co będzie najważniejsze. Na pewno najważniejsi będą ludzie spotkani po drodze. Te spotkania będą miały różny charakter. Rozpoczynam tę wędrówkę wykładem na Uniwersytecie Immanuela Kanta w Kaliningradzie. Też po to, żeby z tymi ludźmi rozmawiać w ich językach, zadałem sobie ten trud, żeby w ciągu tych paru lat, kiedy trwały przygotowania do wyprawy, powtórzyć sobie albo też nauczyć się francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego, hiszpańskiego. Na pewno ci ludzie to najważniejszy element tej wyprawy. Ale z drugiej strony myślę, że to też taka podróż w głąb siebie i w głąb nie własnego ego, ale w głąb człowieczeństwa, własnej historii. To refleksja nad Europą, przez którą będę przechodził. Jestem otwarty na to, co przyniesie droga. Nie mam założeń, że ta wyprawa będzie tym, czy tamtym. Na pewno będę chciał się dzielić z ludźmi tym doświadczeniem, które do tej pory zdobyłem i odwiedzać nieraz trudne środowiska, jak więzienia. Zobaczymy. Co się okaże najważniejsze w tej drodze, to będzie dopiero na końcu.
Tych spotkań będzie dużo?
Trochę więcej będzie ich w Polsce. Mam dużo zaproszeń od różnych miast, ale nie jestem w stanie codziennie się spotykać, bo naturą tej drogi jest cisza, taka samotność, ale nie w sensie ucieczki od ludzi, a trochę wyciszenie od zgiełku tego świata. Są różne ciekawe miejsca, np. klasztory, w których być może będę nocował, różne wspólnoty... Ta droga będzie prowadziła przez różne wymiary tej rzeczywistości.
PRZECZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ ROZMOWY Z MARKIEM KAMIŃSKIM!
Dla polarnika, zdobywcy dwóch biegunów, podróżnika, który ma za sobą długie wyprawy na Grenlandię, Pustynię Gibsona - tych osiągnięć było wiele w pana życiu... Te 4000 kilometrów pieszo przez całą Europę to dla pana dużo - mało?
To jest całkiem inna podróż. Ja do każdej podróży podchodzę z pokorą. Nie wiem, jak się zachowa mój organizm, moje ciało. 4000 kilometrów to generalnie dużo, ale zobaczymy jak to będzie. Przede mną długa rozłąka z rodziną, nie jest to więc do końca takie łatwe. Gdyby to było 20 lat temu, to byłoby super. Nawet może spróbowałbym pójść najpierw do Santiago, a później do Jerozolimy i wrócić do Gdańska, ale w tych warunkach, w których jestem, te 100 dni to jest długo, a 4000 kilometrów to też daleko.
W 2010 roku tym szlakiem przeszło - według szacunków - około 270 tysięcy osób, w zeszłym roku - prawie 240 tysięcy. Nie jest to więc tym razem dla pana wyprawa, która jest pionierska, nowatorska. Wynika to też trochę z przewartościowania? Robi pan teraz po prostu coś dla siebie?
Myślę, że w życiu nie chodzi o to, żeby cały czas robić to samo. Jeżeli człowiek nawet kiedyś pobijał jakieś rekordy sportowe, to to nie znaczy, że musi to robić całe życie. To ma całkiem inny wymiar i trudno to porównywać do poprzednich wypraw. Czy robię to tylko dla siebie? Tak, jak w przypadku wyprawy z Jaśkiem Melą, częściowo robię to dla siebie, częściowo też jest to inspiracja, dzielenie się tą wiedzą z innymi. Zobaczymy, co przyniesie droga. A czy to jest wyczyn sportowy, czy to jest wyprawa duchowa? Ja podążam za swoją intuicją, za wewnętrznym głosem, a nie chodzi tylko i wyłącznie o bicie rekordów albo spełnianie oczekiwań innych ludzi.
Przeglądając komentarze o pana wędrówce na polskich blogach poświęconych Camino, zauważyłem, że wiele osób patrzy na nią z nadzieją. Z każdym rokiem z Polski wędruje coraz więcej osób - w zeszłym roku, oficjalnie, prawie 3 tysiące, ale ciągle jesteśmy w tle, patrząc na same liczby. Wyprzedzają nas choćby Korea Południowa, Australia, USA. W Niemczech czy Stanach Zjednoczonych pojawiła się w pewnym momencie osoba, która stała się w tych krajach twarzą Camino i przyczyniła się do jego popularyzacji. Pan ma ambicje, by być kimś takim w Polsce? Chce pan swoją wędrówką zachęcić innych, by tym szlakiem podążali?
Dla mnie najważniejsze jest podążanie za wewnętrznym głosem i intuicją. Tak robię i te wyprawy rzeczywiście przynoszą później różne owoce. Nigdy nie myślałem o tym, żeby zostać twarzą Camino. Wiele lat rozważań nad tym szlakiem doprowadziło mnie do tego, by ruszyć właśnie z tego miejsca, właśnie w tym dniu, właśnie w ten sposób. Ale rzeczywiście, przygotowując ten projekt, będąc w Santiago de Compostela, rozmawiałem z księdzem Romanem Wcisło, który jest trochę guru pielgrzymów i prowadzi dom pielgrzymi w Monte Gozo - to taki ostatni przystanek przed Santiago. Chociaż zawsze wydawało mi się, że ten szlak jest bardzo znany w Polsce i bardzo wielu ludzi go przechodzi, to on mówił także o tym, że przewyższają nas właśnie Koreańczycy czy Amerykanie i że dobrze byłoby, gdyby udało się jednak, by idea tej podróży - nie chodzi tutaj o liczbę - była w Polsce bardziej znana. Słowo "pielgrzymka" ma w Polsce różne konotacje, wywołuje różne skojarzenia. Faktem jest też, że Camino de Santiago przechodzi też wiele osób niewierzących, wielu agnostyków. To taka podróż w głąb siebie. Ja nigdy nie myślałem i daleki jestem nawet teraz, żeby myśleć, żeby być twarzą Camino, ponieważ jest wielu ludzi, którzy ten szlak przeszli, którzy propagują go w różny sposób - piszą książki, przewodniki. Staram się robić to, co wierzę. Co z tego wyjdzie - zobaczymy.
Wokół Camino tworzy się taka grupa, ruch. Osoby, które już go przeszły, wokół tego szlaku pozostają. Odczuwał pan to w czasie spotkań? Takie przywiązanie do tej drogi, pewną przemianę?
Tak, na pewno zauważyłem, że ten szlak jednoczy ludzi. W górach, jeśli chodzi o wspinaczkę, jest taki rodzaj współzawodnictwa, ma to wymiar sportowy - kto jest lepszy... A w tym przypadku jest taka wspólnota duchowa. Sam byłem zdziwiony, jak wiele osób było w Warszawie na spotkaniu poświęconym rozpoczęciu tego projektu. Jestem też zaskoczony tym wsparciem, które otrzymuję od nieznanych mi ludzi, którzy przeszli Camino. Myślę, że ten szlak zmienia ludzi, bo nie jest wcale tak łatwo spotkać bardzo życzliwe osoby tak nagle, wydawałoby się, że bez powodu. Trudno to wyjaśnić, ale czuję taką wielką życzliwość, wielkie wsparcie i nadzieję "Caminowiczów". I jest też mi z tym trudno, bo naprawdę myślałem o tym szlaku tylko jako podążaniu za wewnętrznym głosem, natomiast nie spodziewałem się, wiedząc jak wielu ludzi go przeszło, że to może mieć taki odzew. Jestem tym bardzo podbudowany. Dostaję wiele dowodów sympatii, choć mogło być całkiem inaczej. Tym bardziej cieszę się z tego, że mam taki przywilej i będę mógł iść tą drogą oraz że tak wiele osób będzie mnie w tym wspierać. A ta duchowa energia, to dobre słowo, ta życzliwość jest bardzo ważna. Cieszę się, że tworzy się taka mini-wspólnota wokół mojego projektu. To więcej znaczy niż wszystkie wymiary sportowe - bycie we wspólnocie duchowej z innymi ludźmi.
Jeśli chodzi o samą trasę, tych wariantów - nawet prowadzących z Polski - jest wiele. Pan wybrał Via Baltica.
Tak, z Królewca, przez Gdańsk do Berlina i dalej. Od Paryża to już Via Turonensis, a później Camino Frances, czyli droga francuska z Saint Jean Pied de Port do Santiago...
...czyli ten najbardziej popularny fragment, najczęściej uczęszczany.
Myślałem najpierw, by wybrać te mniej uczęszczane, czyli Drogą Północną, ale doszedłem do wniosku, że to jest najbardziej historyczny szlak i w sumie, jeżeli się go przechodzi pierwszy raz, to warto podążać za tą energią dawnych pielgrzymów.
Ile kilogramów będzie na plecach?
Próbuję ograniczać bagaż, ale myślę, że będzie to 10-12 kilogramów.
Z każdym tygodniem będzie pewnie coraz mniej, jak to tradycyjnie w tego rodzaju wędrówkach bywa.
Pewnie tak, ale też zabiorę ze sobą kamień. Kamień, który zostawię gdzieś po drodze. To też tradycja Camino. Są takie miejsca, gdzie można te kamyki zostawiać...
Zostawiać kamyki, a zabrać ze sobą muszlę na pamiątkę przejścia.
Dokładnie tak, ale najważniejsza w tej podróży jest przemiana, której można doświadczyć.