Wydarzenia ostatnich dni dość powszechnie budzą zażenowanie, zdegustowanie i - jak powiedziałby prezes PiS - absmak. Zupełnie tych odczuć nie podzielam. Najwyżej dziwi mnie, że tak bardzo się dziwimy.
Nie tylko niespecjalnie mnie oburzyło to, co wielu uznało w tym tygodniu za skandal i złowrogi zwiastun kompletnej degrengolady naszego życia publicznego. Wręcz przeciwnie - jestem wręcz gotów uznać ostatnie dni za tydzień cudów. I to zwiastujących normalność, zatem - pocieszających:
Po pierwsze – Donald Tusk dał się w końcu złapać na ewidentnym błędzie, jakim było zwlekanie z reakcją na raport MAK. Uznawany zgodnie za teflonowego i niezniszczalnego premier zaliczył ewidentną wpadkę, czytelną dla wszystkich w kraju.
Po drugie – Grzegorz Schetyna powiedział prawdę – że tak właśnie było. Wyłamał się w ten sposób z powszechnego w polityce stosowania zasada "co innego myślisz, co innego mówisz".
Po trzecie – rację przyznał Grzegorzowi Schetynie sam Jarosław Kaczyński. Jedynie w tej sprawie, ale jeszcze niedawno - nie do pomyślenia.
Po czwarte – Stefan Niesiołowski jako jedyny chyba z marszałków sejmu zaczął za minutowe uznawać pytania jedno, a nie sześciominutowe. Wykorzystał uprawnienia prowadzącego obrady Marszałka, nie stosowane dotąd nigdy i przez nikogo, od wynalezienia mikrofonu.
Po piąte – mimo sześciogodzinnego sporu (co da się przełożyć na 120 rund w ringu) panowie Macierewicz i Klich nie przeszli jednak do rękoczynów. Każdy kto widział komisyjną "ustawkę PiS vs. ministrowie" i to, jak się panowie do siebie odnoszą, mógł się spodziewać starcia fizycznego w każdej chwili - a jednak nie.
Wszystko to razem seria zdarzeń wręcz zdumiewających.
A że w gruncie rzeczy każde z nich jest objawem normalności – najbardziej dziwne jest to , że wszystkie one tak nas zdziwiły…