Nie podzielam stosunkowo dobrego samopoczucia ministra Sienkiewicza w sprawie wczorajszej interwencji policji. Mógłbym przyjąć wyjaśnienia i poetykę mowy o "incydentach" przy ul. Skorupki i spaleniu tęczy na pl. Zbawiciela, nie mogę zaakceptować nazywania "incydentem" ataku na placówkę dyplomatyczną. Z powodów racjonalnych, o których poniżej.
Bójka w okolicach squatu przy ul. ks. Skorupki spełnia definicję incydentu najpełniej. Policja może się tłumaczyć tym, że doszło do niej poza trasą zabezpieczanego przez nią marszu, kilkaset metrów od niej. Choć przezorność nakazywałaby zabezpieczenie siłami policji całego otoczenia demonstracji, po którym kręcą się bardzo mobilne bojówki zamaskowanych ludzi - można zrozumieć opóźnienie interwencji. Wiadomo - zawiadomienie, decyzja, odkomenderowanie grupy funkcjonariuszy, interwencja. Ot, incydent. Burzliwy, ale nie na trasie, trudny do przewidzenia.
Mniej przekonujące jest dopuszczenie do spalenia nieszczęsnej tęczy na pl. Zbawiciela. To, że dla wielu symbolizująca mniejszości seksualne instalacja bardzo uwiera środowiska prawicowe wiedzą w Warszawie wszyscy. Powinien to wiedzieć także dowodzący akcją policji funkcjonariusz. Przewidzenie, że choć tęcza nie jest na trasie marszu - zapewne zostanie zaatakowana nie wymagało nadzwyczajnej przenikliwości, podobnie jak nie wymagało jej przewidzenie, że spłonie jak sucha drzazga, a uwiecznią to dziesiątki obiektywów. Dopuszczenie do tego "incydentu" - to już nie żaden incydent, ale spektakularna wtopa, ewidentny błąd zabezpieczających wczoraj śródmieście policjantów.
To najgorszy z błędów wczorajszego zabezpieczenia. Niestety - nie do obronienia. Policjanci doskonale wiedzieli, że marsz będzie wędrował ul. Spacerową i Belwederską, między którymi rozciąga się teren, należący do ambasady Federacji Rosyjskiej. Wiedzieli, bo tamtędy prowadziła ustalona przez organizatorów trasa. Wiedzieli o niej, bo przed marszem miasto prosiło organizatorów o zmianę tej trasy, właśnie z uwagi na sąsiedztwo ambasady, a organizatorzy się na to nie zgodzili. Wiedzieli, bo ustawa o zgromadzeniach nakazuje informowanie policji o ich przemarszach w okolicy placówek dyplomatycznych. Musi być o nich każdorazowo informowany nie tylko właściwy komendant policji, ale i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Z mocy prawa! Podobnie o przemarszach w pobliżu obiektów, ochranianych przez BOR informowane być musi Biuro Ochrony Rządu.
Dowodzący akcją zatem zdawali sobie sprawę z możliwego zagrożenia. Musieli mieć jego świadomość. A jednak nie przyszło im do głowy, że ambasada ma nie tylko przód - wejście frontowe od ul. Belwederskiej, ale i tył - wjazd od ul. Spacerowej. O ile przód został sprawnie zabezpieczony policyjnym kordonem, o tyle od tyłu dopuszczono do tego, że na terenie ambasady wylądowały race, zaatakowano ogrodzenie i spalono budkę - posterunek stały odpowiadającego za bezpieczeństwo placówek dyplomatycznych wydziału policji.
Jeśli to nie jest ewidentny błąd w zabezpieczeniu ustalonej przecież i znanej zawczasu trasy przemarszu manifestacji, o której wojowniczej naturze, kiedy już do ambasady dotarła - wiadomo było powszechnie - to co to jest? Incydent?!
Słowem "incydent" opisuje się zwykle mało ważne, nieprzyjemne i najczęściej trudne do przewidzenia wydarzenie. To, co wydarzyło się wczoraj nie było ani mało ważne, ani trudne do przewidzenia.
Z pewnością jednak było co najmniej nieprzyjemne.