Żeby właściwie ocenić znaczenie piątkowych wydarzeń podczas głosowań projektów ustaw o związkach partnerskich, trzeba tylko postawić jedno ważne pytanie: czy jakakolwiek regulacja tych spraw miała w obecnym Sejmie szanse? A potem uczciwie na nie odpowiedzieć - nie. Reszta to szczegóły.
Ponieważ jednak opinia publiczna uwielbia czasem szczegóły, zajmiemy się i nimi.
Przypomnijmy zatem, że poprzednie podejście do kwestii związków partnerskich miało w Sejmie miejsce w poprzedniej kadencji. Z inicjatywy SLD - jednak tuż przed końcem kadencji, kiedy można już było mieć niemal pewność, że prawdą okażą się słowa ówczesnego marszałka Sejmu, że na uchwalenie ustawy jest za późno. Prawdą okazały się i one, i przytomna ocena marszałka, że SLD chodziło nie tyle o żadne związki (okazji do uregulowania tych spraw miał Sojusz aż nadto), co o alibi na zbliżające się wybory i ucieczkę przed Ruchem Palikota. Też zresztą nieskuteczną.
Z podobnych powodów uregulowanie kwestii związków partnerskich stało się jedną z deklaracji także przecież startującej w tych wyborach Platformy, która podobnie jak SLD miała na załatwienie tego całe lata. I też nic.
Do parlamentu w 2011 weszli Palikotersi, którzy sprawę traktowali jednak pryncypialnie, zatem i SLD, i PO musiały przystąpić do licytacji - i jej efektem były trzy projekty ustaw, głosowane w Sejmie w ów nie tyle tęczowy, co czarny dla pomysłu piątek.
I nie stało się nic nadzwyczajnego, poza otwartym i publicznie rozegranym zignorowaniem apelu premiera Tuska, by skierować projekty do dalszych prac.
Warto jednak zdawać sobie sprawę, co byłoby efektem ewentualnego odesłania ich do komisji. Byłaby to otóż komisja nadzwyczajna nie tylko z uwagi na formalną terminologię parlamentu. To do niej trafiłyby wszystkie zaangażowane w burzliwą debatę postaci, cały parlamentarny zwierzyniec pastwiący się z wyraźną lubością nad przeciwnikiem, manipulujący, lżący, dywagujący, wymachujący przeróżnymi gadżetami - pracująca nad trzema projektami ustaw o związkach partnerskich komisja byłaby z pewnością jednym z najkoszmarniejszych wydarzeń w historii polskiego parlamentaryzmu.
A skończyłoby się to... tym samym. Skompilowany z trzech ustawowy potworek zostałby po roku przedstawień komisyjno-cyrkowych odrzucony przez Sejm, bo z efektu prac nie byłby zadowolony nikt, a zastrzeżeń konstytucyjnych byłoby zapewne więcej niż wobec trzech projektów bazowych.
Ktoś powie - wyzłośliwiam się. Potwierdzę. Przywołam jednak na potwierdzenie tego ostatniego domniemania sejmową arytmetykę, w której za ustawą głosowałyby zdecydowanie tylko Ruch Palikota i SLD, dołożę wyraźnie świadczący o intencjach posłów Platformy wynik piątkowych głosowań - i zamknijmy tę sprawę.
Wracając zaś do wydarzeń z piątku; minister sprawiedliwości, upoważniony przez rząd do przedstawienia jedynie stanowiska ministra sprawiedliwości, przedstawił stanowisko ministra sprawiedliwości, określając je jako... tak, stanowisko ministra sprawiedliwości. Zastrzegł przy tym, że Rada Ministrów nie zajęła w tej sprawie stanowiska.
Średnio rozgarnięty muł miał po tym prawo podejrzewać, że wysłuchał stanowiska Jarosława Gowina, a nie rządu. Znający jednak przymioty posłów premier postanowił nie zostawiać niczego przypadkowi. Wszedł na mównicę i ponownie oświadczył, że słowa Gowina nie były stanowiskiem rządu, ale Gowina, a rząd w tej sprawie nie głosował i zdania nie ma. Zaczepiony z sali pytaniem o swoją opinię Donald Tusk podzielił się nią i zaapelował do znanych sobie przecież konserwatywnych posłów PO o głosowanie za skierowaniem projektów do dalszych prac.
A oni go nie posłuchali.
I stało się w piątek TYLKO, a według innych, AŻ to.
Bo komentatorzy całej sytuacji z trudem akceptują kilka faktów. Na przykład to, że rząd może w sprawie technicznej w gruncie rzeczy nie mieć zdania i nie oznacza to od razu rozpadu koalicji czy partii rządzącej. Ciężko przyjmują także to, że członkowie rządu mogą mieć na jeden temat zdania różne - i niekoniecznie oznacza to kataklizm albo pucz. Z trudem obserwatorzy przyswajają to, że nie ma żadnego powodu, żeby rząd - władza wykonawcza - w ogóle opiniował skierowanie gdzieś czegoś przez parlament - władzę ustawodawczą. Wyższą szkołą jazdy jest uznanie, że o zgodności bądź niezgodności projektów z Konstytucją orzec może wyłącznie Trybunał Konstytucyjny, a jeśli ocenia je ktokolwiek inny - czy jest to Gowin, Tusk, pos. Pawłowicz czy pos. Biedroń - to są to jedynie opinie, a ich wartość można mierzyć wyłącznie autorytetem, jakim obdarza się ich autorów.Bicie na alarm i zawodzenie nad losem PO przez ludzi, którzy tego wszystkiego nie wiedzą albo dopiero się dowiadują, jest biciem piany.
Bo rzeczywiście zobaczyliśmy w piątek obrazek żałosny. Dumnego szefa partii i rządu najpierw, tłumaczącego wspierającym go posłom jego własnej partii rzeczy oczywiste i apelującego o wykonanie konkretnego gestu. I tychże posłów, demonstracyjnie ignorujących kilka minut później tę prośbę. A potem wychodzących z Sejmu bez słowa premiera i ministra sprawiedliwości, różnymi wyjściami.Jakie znaczenie dla PO będzie miało to wydarzenie - nie wiem. Nie wierzę, że - jak często bywa - zawaliło rozpoznanie albo premier miał aż taką gorączkę, by nie wiedzieć, że konserwatyści go nie poprą. Gdyby tak było, wystarczyłoby na szefa klubu zamiast Rafała Grupińskiego, któremu żółwie rozbiegły się kolejny raz, wyznaczyć kogoś innego. Skoro jednak premier znał zamiary posłów, wiedział, a mimo to zdecydował się na publiczny apel z mównicy... to może po prostu rzeczywiście ich prosił? Tym zatem gorzej, że prośbę odrzucili, upokarzając szefa partii i torpedując m.in. projekt własnego klubu i własne deklaracje wyborcze.
Czekam cierpliwie na wyjaśnienie zagadki, jak było, choć ma to znaczenie głównie ciekawostkowe. Istotniejsze, czy premier Tusk uznaje, czy wydarzyło się TYLKO, czy AŻ.
Ale nawet jeśli uznał, że AŻ - zapewne nic z tym nie zrobi. Bo ani on bez Gowina i konserwatystów, ani oni bez Tuska - nie mają szans na odgrywanie takiej roli jak dziś.