Jeszcze dziś rezygnacja Beaty Szydło ma trafić do prezydenta, a nominacje na szefa rządu otrzyma dotychczasowy wicepremier Mateusz Morawiecki. Z kolei już w najbliższy wtorek nowy premier ma przed Sejmem wygłosić exposé, choć prawdziwy skład jego nowego gabinetu mamy poznać dopiero w styczniu. To obejście absolutnie jasnych procedur konstytucji.
Wczoraj rano posłowie PiS jak jeden mąż opowiedzieli się w głosowaniu przeciwko odwołaniu premier Beaty Szydło, a zwycięstwo akcentowali obfitymi brawami. Wieczorem tego samego dnia ta sama pani Beata Szydło złożyła rezygnację z funkcji premiera przed Komitetem Politycznym tego samego PiS, co zgromadzeni również zaakcentowali brawami.
Była to ta sama Beata Szydło, która w nieco histerycznym porannym wystąpieniu pytała posłów PO: "Za co chcecie mnie odwołać? Za to, że Polacy dobrze żyją? To was boli?". Dokładnie ta sama, która władczym tonem szefa rządu w październiku zapowiadała jego strukturalną rekonstrukcję w ciągu kilkunastu dni, a która w grudniu okazała się jedyną ofiarą tej swojej rekonstrukcji. Ta sama szefowa rządu, która wcześniej całymi miesiącami powtarzała, że o rekonstrukcji się nie mówi, tylko się ją robi, i ta sama, która prawie dwa miesiące później wyznawała, że przez nią samą wywołana dyskusja o rekonstrukcji trwa już za długo.
Spiętrzeniu absurdalnych zachowań rządzących można było bez trudu zaradzić. Wystarczyło trzymać się zapowiedzianego kilkunastodniowego terminu zmian. Nawet po złożeniu przez PO wniosku o odwołanie Beaty Szydło można było uniknąć idiotycznej sytuacji, w której rano ci sami ludzie klaszczą po obronieniu premier rano, a wieczorem klaszczą na wieść o jej dymisji. Wystarczyło odwrócić wydarzenia i najpierw przeprowadzić zmianę rządu, na co PiS miało morze czasu, a potem pokazać PO figę i stwierdzić, że wniosek o zamianę Szydło na Morawieckiego jest bezprzedmiotowy, bo premierem jest już Mateusz Morawiecki.
Z jakichś powodów PiS zdecydowało nie oszczędzać ani kłopotliwej sytuacji sobie, ani upokorzenia pani premier, ani pośmiewiska wszystkim, którzy śledzą rozwój wypadków.
Więcej nawet - pokaz absolutnego lekceważenia niemal wszelkich zasad, od elementarza PR przez logikę po przepisy konstytucji - trwa sobie w najlepsze. Wymiana premiera, która ma się niebawem dokonać, zapowiadana jest w kolejnej niezrozumiałej sekwencji wydarzeń: dziś desygnowanie, już we wtorek exposé i wniosek o wotum zaufania Sejmu, ale zmiany personalne w rządzie - dopiero w styczniu.
To postawienie spraw na głowie. Skoro nowy premier już we wtorek ma przedstawić Sejmowi plan działania swojego rządu, to we wtorek zarówno on sam i posłowie muszą znać jego skład. Nie ma w Polsce możliwości odwołania premiera bez odwoływania członków jego rządu, dymisja premiera z mocy art. 162 p. 1 par 3 jest dymisją jego ministrów. Mateusz Morawiecki oprze się jednak nie na własnych, a na urzędujących "z rozpędu" ministrach, odwołanych wraz z Beatą Szydło ministrach, którym powierza się tylko pełnienie obowiązków do czasu powołania ich następców.
Takie rozwiązanie ma jednak wyłącznie wady.
Jak nowy premier ma przedstawiać plan działań rządu, kiedy nazwiska osób, które ten plan mają realizować będą znane dopiero w styczniu? Jeśli np. premier we wtorek zadeklaruje w Sejmie zdecydowaną zmianę polityki zagranicznej, prowadzonej przez min. Waszczykowskiego, to Waszczykowski będzie do stycznia kontynuował swoją politykę, czy też ją zmieni? A jeśli ją pokornie zmieni - to jaki będzie sens zmieniania Waszczykowskiego, w styczniu czy kiedykolwiek?
Jeśli Morawiecki zechce, by rząd ustąpił w sporze o Puszczę Białowieską, toczonym przez ministra Szyszkę, to czy minister Szyszko go posłucha, czy dalej będzie robił to, co robi? Jeśli się mnie podporządkuje - w styczniu zostanie odwołany, to jasne, tyle że po miesiącu jawnej kpiny z premiera. A jeśli się premierowi podporządkuje - to po co go w styczniu zmieniać?
Jak przez miesiąc będą działać ministrowie formalnie dymisjonowani, a jedynie pełniący swoje obowiązki ze świadomością, że ich szef szuka właśnie ich następców? Po co kolejne tygodnie grillowania?
Taka operacja jest po prostu niedorzeczna, podobnie jak tłumaczenie, że nowy premier potrzebuje czasu na ocenę obecnych ministrów. Mateusz Morawiecki pracuje przecież w tym rządzie na co dzień. Od dwóch lat. Ba, jest w tym rządzie wicepremierem. Czy naprawdę potrzebuje miesiąca kosztownej - być może - prowizorki, żeby przeprowadzić audyt działania kolegów-ministrów?
Sytuacja jest absurdalna także dlatego, że jako premier Mateusz Morawiecki ma na skompletowanie gabinetu gwarantowane w Konstytucji dwa tygodnie. Nic nie każe mu wygłaszać exposé już 4 dni po powołaniu i opierać planu działania rządu na osobach, które zamierza z funkcji ministrów odwołać.
Chyba, że nowy premier nie ma jeszcze pojęcia, kogo trzeba odwołać.
Jeśli jednak tak jest, to albo obecny wicepremier nie ma pojęcia o działaniu swojego rządu, albo decyzje o tym, kto z jego rządu odejdzie ma podejmować nie on jako premier, ale ktoś inny. I jedno i drugie nie stanowią raczej dobrej rekomendacji do zajmowania funkcji szefa rządu.
Tak czy inaczej, godząc się na zwykłe przejęcie obecnych ministrów i zapowiadając wymianę niektórych z nich za miesiąc premier Morawiecki nie tylko przedłuża grillowanie rządu, ale też pokazuje, że jego samodzielność w doborze współpracowników jest dyskusyjna już od pierwszego dnia działania.