Ściąganie od przeciwnika pomysłów na kampanię to nic nowego. Uroczyste ogłoszenie przez Donalda Tuska, że przejmuje hasło wyborcze PiS, jest jednak tylko typową dla wyborczej walki zaczepką, podobnie jak seryjne wzywanie się nawzajem polityków do debat, których nie będzie.
Z tym, co usłyszeliśmy wczoraj, mamy do czynienia chyba po raz pierwszy. Donald Tusk wprost zapowiedział przejęcie hasła "Bezpieczna przyszłość Polaków", na którym swoją kampanię opiera Prawo i Sprawiedliwość. Gdyby próba zawłaszczenia była poważna i rzeczywista, a Koalicja Obywatelska zaczęłaby np. drukowanie swoich plakatów z tym hasłem - sprawa nadawałaby się pewnie na proces wyborczy, który KO by zapewne przegrała. W tym wypadku chodzi jednak o sztuczkę retoryczną, która ma pokazać, że nawet z tym, co przeciwnik deklaruje jako dla siebie najważniejsze - przeciwnik nie daje sobie rady. Tusk w gruncie rzeczy zarzuca rywalom nieudolność w zapewnianiu Polakom bezpieczeństwa, i to, że sami stanowią dla nich zagrożenie.
Poza prowokacyjną formą wystąpienia Tuska jest jednak szersze znaczenie takiego przejmowania haseł. Najzupełniej praktycznie przejmowanie rzeczywiście jest prawdziwą strategią wyborczą.
Przejmuje się powszechnie postulaty przeciwnika, żeby osłabić jego wpływ na wyborców, to zaś robi się po to, żeby z czasem przejąć także samych wyborców. Właśnie tak umiejętnie formułowanymi przekazami PiS przejął przed laty potężną część elektoratu PSL, a nieco później Konfederacja część wyborców PiS, głośniejszymi i bardziej wyrazistymi hasłami antyunijnymi i antyimigranckimi.
Partie broniące się przed przejęciem haseł z kolei same są zmuszane do zaostrzania ich wymowy. Przez to właśnie kampanie stają się może ciekawsze, ale też brutalniejsze.
Z czasem działanie tego mechanizmu prowadzi zaś do tego, że zacierają się granice programowo-praktyczne. Prawica staje się np. zaskakująco bliska socjalizmowi, lewica - liberalna i przechodząca coraz wyraźniej w biznes, liberałowie gotowi są poprzeć cokolwiek, byle nie dać się zdystansować, a reprezentujące bardziej specyficzne interesy partie klasowe, jak PSL, tracą oparcie w zmieniających się konstelacjach zawłaszczeń.
Powstaje chaos, w którym ze wskazań Latarnika Wyborczego każdy może wywnioskować, że w zasadzie jego skrajnie prawicowe poglądy leżą tuż obok poglądów równie skrajnej lewicy, albo że podziela w równym stopniu poglądy Konfederacji jak KO.
Rytuał zawłaszczeń i przejmowania haseł i postulatów zamiast precyzować poglądy może więc prowadzić na manowce.
To z kolei wciąż w kampanii obecne, ale niedziałające na poziomie liderów rutynowe zjawisko kampanijne. Jego jałowość dobrze opisuje prowadzona w tej dziedzinie wojna manewrowa, pozwalająca jedynie na prowadzenie polemik z daleka i przez media, z pominięciem zaś tego, o co rzekomo chodzi, czyli bezpośredniej rozmowy.
W ostatnich dniach warszawska jedynka PiS, Piotr Gliński, wezwał do debaty warszawską jedynkę PO Donalda Tuska. Ten jednak jako lider partii wcześniej wezwał do debaty także lidera, Jarosława Kaczyńskiego, który jednak zgodził się na prowadzenie debaty, ale z Manfredem Weberem - niestartującym w wyborach niemieckim politykiem, szefem Europejskiej Partii Ludowej, do której w PE należy partia Tuska.
Prezes Kaczyński porzucił przy tym Warszawę, skąd kandydował dotąd, i został jedynką PiS w Kielcach. Tam natychmiast wezwała go do debaty tamtejsza jedynka PO Marzena Okła-Drewnowicz, jak jednak widać - wciąż nie doszło do podjęcia żadnej z tak szeroko rzucanych rękawic.
Podobnie jest w wielu innych miejscach: w Łodzi, z której do stolicy przeniósł kandydowanie Piotr Gliński, jedynką PiS został Zbigniew Rau, z którym chętnie zmierzyłby się w debacie Dariusz Joński. W Katowicach Borys Budka wzywa do debaty Mateusza Morawieckiego - na żadne z tych starć się jednak nie zanosi.
Nic z tych debat nie wyjdzie, poza podstawą do nazywania przeciwnika tchórzem.
A to także kampanijna rutyna.