Nie powinienem o nich pisać. To często intymne, osobiste przeżycia, zwykle skrywane za mniej lub bardziej potoczystym potokiem relacji, transmisji, newsów i publicystyki - tego czym się zajmujemy. Ale nie wspomnienie o nich też byłoby nie fair. My też mamy emocje.

REKLAMA

Zacznę od końca; dziś, godzina 8:56. Jest po porannym kolegium, większość reporterów już jest "w mieście", jest nas w redakcji kilkoro. Siedzę przy komputerze, zaczynają wyć syreny. Uświadamiam sobie dlaczego. Bezwiednie wstaję, i przechodzę do centrum newsroomu. "Syreny" - mówię. I stoję. Gość Agnieszki, z którym będzie rozmawiała o 9:00, za cztery minuty, Agnieszka, Daniel - po prostu wstają. Bez słowa, pytań, czegokolwiek. Żadnych rozmów, żadnego przemykania się pod ścianą, wklepywania w klawiaturę ostatniego słowa, przełożenia kartki - stoimy.

Wczoraj, poranne kolegium. Paweł, który wrócił z Moskwy, gdzie poleciał Jakiem 40 na godzinę przed lotem Tupolewa - ma białą koszulę. Widzimy się pierwszy raz od katastrofy. Miło cię zobaczyć - mówimy, każdy trochę inaczej. Po kolegium, na którym jedna z dziewczyn płacze, ściskamy sobie rękę - szczególnie serdecznie.

Wcześniej, chyba wtorek. Stoimy w Sejmie gromadką wokół Bartosza Arłukowicza. Opowiada o koledze z regionu, Sebastianie Karpiniuku. Nie idzie mu to opowiadanie: Bał się latać. Jak lataliśmy razem, to razem się baliśmy, bo ja też się boję latać. Kolegą moim był - mówi nieporadnie, urywanymi słowami. Odchodzi, niemal uciekając. My też. Wygadane baby rzucają mikrofony na stół i prawie rozszarpują opakowanie chusteczek.

Też wcześniej, przy stole dziennikarskim w Sejmie. Dziewczyna z TV płacze. O co chodzi - pytam. Kazali mi zrobić na żywo wejście na antenę, za dwie godziny. Pozbierasz się. Nie, nie dam rady. Chcą puścić ich obrazki, właśnie szukają w archiwum. Mówię o adrenalinie, którą czujemy przed wejściem na antenę, że samo jej się wszystko w tym stanie powie.

Nie widziałem tego wejścia, ale podobno dała radę.

W ciągu tego tygodnia widziałem masę rzeczy wstrząsających. Czasem zwykłą prostotą, jak chwila, kiedy w sobotę, przemyśliwując kolejne wejście na antenę, kątem oka zobaczyłem funkcjonariusza Straży Marszałkowskiej, wychodzącego na dach budynku. Miał naręcze czarnych wstęg, którymi opatrywał opuszczone do pół wysokości flagi.

Jak obraz Sejmowej sali, przetkanej biało czerwonymi wiązankami na pulpitach posłów, którzy zginęli w katastrofie. Jak "odżywanie" Jerzego Bahra i Jacka Sasina - osób, które według wstępnych, publikowanych w sobotę list - były na pokładzie Tupolewa, a jak się potem okazało - dotarły na miejsce inaczej.

Jak "odżywanie" Pawła Świądra, o którym w sobotę rano wiedzieliśmy tylko, że poleciał z delegacją, samolotem.

Jak twarze tych, którzy oddali innym miejsca w prezydenckim Tupolewie.

Znów przeglądam zdjęcia, robione w piątek, w przeddzień katastrofy. Nie robiłem tego nigdy wcześniej, ale akurat wtedy zajmowaliśmy sie tematem ewakuacji posłów z sali obrad natychmiast po głosowaniach. Siedziałem więc na galerii prasowej, i robiłem zdjęcia. Dla wielu pewnie ostatnie zdjęcia. Grażyna Gęsicka i Krzysztof Putra obok uśmiechniętego Jarosława Kaczyńskiego, Aleksandra Natalli Świat umawiająca się z Joanną Kluzik Rostkowską - że na środę na 14 dowiedziałem się z radia, kiedy Kluzik Rostkowska opowiedziała o tym Mateuszowi Wróblowi, już po tragedii. Zbigniew Wassermann, Przemysław Gosiewski, "Aram" Rybicki, Sebastian Karpiniuk, Grzegorz Dolniak.

Znajduję zdjęcie, gdzie na niewyraźnym powiększeniu można odnaleźć jednocześnie osiem osób, które następnego dnia rano już nie żyły:

Zakreślam czerwonym pisakiem osoby, których już nie ma. Pojęcia nie mam po co, i komu to potrzebne. Poza mną. Gęsicka i Natalli Świat żegnają się uściskiem wyciągniętych nad poselska łąwą rąk. Nie wiem, czy to coś znaczy. Wolę, żeby nie.

Na zdjęciach nie ma Jerzego Szmajdzińskiego, nie wiem czemu. Ostatni raz widziałem go w piątek, kiedy przekomarzaliśmy się, gdy wychodził z Sejmu. Zwykle nie oszczędzaliśmy się nawzajem, uszczypliwości bywały ostre. Na moją ostatnią nie znalazł odpowiedzi; machnął tylko ręką, zszedł po schodach i zniknął.

Wciąż nie mogę sobie przypomnieć, co takiego powiedziałem.

Wczoraj. Uświadamiam sobie, że długopis, którego do dziś używam, należał do Zbigniewa Wassermanna. Kilka lat temu wydawało mi sie zabawne rąbnąć coś, co należy do wyróżniającego się już wtedy dociekliwością członka parlamentarnej komisji śledczej.

Znów dziś. Tydzień się zamknął. Czekamy na pogrzeb Prezydenta.

Przed I turą wyborów rozmawialiśmy w ciasnej kuchence siedziby PiS przy Nowogrodzkiej, tylko my dwaj. Wokół był gwar wieczoru wyborczego - tylko w tej kuchence było w miarę cicho. Nie mieścił się nawet Janek Dziedziczak, który tę rozmowę z wówczas jeszcze kandydatem do prezydentury załatwił. Nagrałem kilka minut, za dużo. Trzeba było skrócić. Zasiadłem do montażu już na murku na zewnątrz, wyciąłem z rozmowy obszerny fragment.

Nie pamiętam dziś o czym. W tej kuchence byliśmy tylko my. Nikt nigdy się już tego nie dowie.