Warunki, w jakich żyjemy, dają nam unikalną sposobność obserwowania zjawisk, jakie gdzie indziej spotyka się bardzo rzadko. Umiejętnie i konsekwentnie rozwijany chaos sprawia, że relatywizm stopniowo obejmuje kolejne dziedziny życia publicznego. Przykładów jest aż nadto.
Dla jednych naganne jest afirmowanie Konstytucji, dla innych podawanie policjantowi zmyślonych personaliów. Dla jednych kompromitacją są osoby z PZPR-owską przeszłością w ugrupowaniu rządzącym, dla innych - w Sądzie Najwyższym.
Jeśli kogoś oburza zasiadanie w Trybunale Konstytucyjnym sędziego po szkoleniu kontrwywiadowczym w Ośrodku WSW, to dziwnym trafem akceptuje on fakt, że podobnie wyszkolony sędzia orzeka w Sądzie Najwyższym. I odwrotnie - wytykający przeszłość sędziego SN dostojnie godzą się na podobną przeszłość sędziego TK. Bandytą dla jednych jest Jurek Owsiak, dla innych Matka Kurka. Każdy kto nie jest prawakiem - jest lewakiem. Wszystko zależy od punktu widzenia.
Są też jednak półcienie relatywizmu, wciągające coraz szersze kręgi osób w najniebezpieczniejszą strefę - tam, gdzie zatraca się cechy łatwe do opisania. Kto nie jest ani prawakiem, ani lewakiem - zbiera łomot od jednych i drugich, bo albo zdradził, albo musi być symetrystą. A to najgorsze, co może się człowiekowi przytrafić. Pal diabli, jeśli dotyczy to jakichś publicystów. Gorzej, jeśli trzeba zetknąć się z kimś lub czymś obiektywnym, nieuczestniczącym w nawalance.
Prezydent wetuje, czyli utrudnia, a utrudniają przecież tylko wrogowie. Potem jednak sam robi to, co zawetował, tylko ciut inaczej. Wicepremier głosował za, ale się "nie cieszył". Premier odblokował po 1,5 roku ustawę o IPN, została uchwalona, ale potem się z niej wycofał. Jej autorem był minister sprawiedliwości, ten sam, który jako Prokurator Generalny w opinii dla Trybunału Konstytucyjnego uznał ją za szkodliwą i niewykonalną.
Być może zadowoleni będą zwolennicy jednej i drugiej interpretacji tego wszystkoizmu. Ale może jedni i drudzy mają dość oleju w głowie, żeby obie odrzucić. I tych, którzy są jednocześnie za i przeciw uznać za chwiejnych koniunkturalistów, niezdających sobie sprawy z tego, co robią.
Prokuratura za "wyrażanie niezadowolenia" uznaje lżenie, bicie i kopanie kobiet, sprzeciwiających się demonstracji narodowców. Te same kobiety zostają potem skazane na grzywny, bo ich kontrmanifestacja nie była zarejestrowana.
Pobity i skopany przez narodowców w Radomiu fotograf KOD sam dostaje zarzuty udziału w bójce. Niewykluczone, że to on zaatakował nacjonalistów, przed którymi się potem podstępnie bronił, kiedy go już przewrócili i kopali.
Prokuratura nie widzi problemu z używaniem przez narodowców symboli hitlerowskiej dywizji pancernej "SS Totenkopf", chociaż znak trupiej czaszki osadzonej na skrzyżowanych piszczelach odwzorowuje nazistowski symbol w najdrobniejszych szczegółach. Wyjaśnienie - podobnej odznaki miała używać jedna z formacji Żołnierzy Wyklętych, przy czym samej takiej odznaki prokurator jako dowód nie przedstawia.
Urzędniczka wojewody schodzi z podwyższenia dla VIP-ów, po czym bezceremonialnie i publicznie lży, a następnie policzkuje stojącą za barierką kobietę, krzyczącą o Konstytucji. Nikt ze zgromadzonych ochroniarzy i policjantów nie interweniuje. Konsekwencje - urzędniczka zostaje zwolniona, a entuzjaści takich zachowań wyjaśniają, że "sprzedała rudej patriotycznego liścia".
Kiedy posłowie opozycji wypatrują na rządowym parkingu przyczepy, obwożące po mieście plakaty z wizerunkiem kandydata na prezydenta Warszawy - rzecz okazuje się niezręcznością. Agenda rządu wynajęła tam miejsce firmie, która akurat obwozi plakaty kandydata po mieście. Umowa z firmą zostaje rozwiązana, rzecznik sztabu kandydata stwierdza, że sprawa jest trzeciorzędna.
I problem jest zniknięty.
Kiedy Sąd Najwyższy wykorzystuje zażalenie, złożone przez ZUS do skierowania pytań do Trybunału Sprawiedliwości Unii, ZUS wycofuje zażalenie.
I problem jest zniknięty.
Kiedy premier mówi nieprawdę na publicznym wiecu wyborczym, opozycja wytacza mu proces, zarzucając kłamstwo i żądając przeprosin. Ostatecznie premier przegrywa i jest zmuszony do opublikowania sprostowania. Stwierdza więc publicznie, że podał nieprawdziwe informacje, ale ponieważ sąd nie nakazał przeprosin - nie przeprasza. Wyłącznie prostuje, i na wszelki wypadek nie robi tego osobiście, ale głosem wynajętego lektora - kobiety.
I problem jest zniknięty.
Kiedy dziś rządzący nagranych z ukrycia prywatnych rozmów liderów dzisiejszej opozycji używali do wygrywania wyborów - nazywali je "taśmami prawdy". Kiedy dziennikarze ujawniają, że na taśmach z tego samego źródła zarejestrowane są dość kompromitujące zachowania obecnego premiera - "taśmy prawdy" przestają być taśmami prawdy i stają się elementem politycznego spisku portalu, który je publikuje. Działającego zresztą we współpracy z Sądem Najwyższym, który umożliwił dziennikarzom dostęp do akt sprawy. Krotochwilny wicepremier proponuje nawet, żeby ów portal wystawił własną listę wyborczą.
Ta sama sytuacja ma też swoje lustrzane odbicie, oczywiście dokładnie odwrotne - dzisiejsza opozycja przez kilka lat odmawiająca podstępnie dokonanym nagraniom wiarygodności i znaczenia - nagle przejrzała na oczy i uświadomiła sobie, jak doniosłe i kompromitujące są zarejestrowane na nich treści.
Siedzisz sobie teraz i czytasz. Klecisz obraz opisanej powyżej sytuacji na własny użytek. Albo jesteś takiemu opisowi fundamentalnie przeciwny, bo "z gruntu zmanipulowany i fałszywy jest, pisany z pozycji" etc. albo zdecydowanie się z nim zgadzasz.
A jeśli to drugie - czy odważysz się odpowiedzieć szczerze na pytanie, czy ufasz tak działającemu państwu?