Niespełna miesiąc przed wyborami polityka wyszła w końcu z zaklętego kręgu rytualnych zarzutów o działanie w interesie Rosji i Niemiec i wkroczyła w swój ulubiony nurt - afery na skalę niebywałą. Być może decyduje się właśnie wynik wyborów.
Jeszcze kilka dni temu kampania polegała w głównej mierze nie na sporze o konkretne aspekty rządzenia, ale raczej atakowaniu przeciwnika. Na tle sposobu sprawowania rządów jej uczestnicy niespecjalnie często opisywali swoje własne zalety (zastanawiające - dlaczego?), a raczej skupiali się na ujemnych stronach rywali, najchętniej do znudzenia przywołując przykłady ich nieudolności, błędów, a najchętniej właśnie afer. Zamiast atrakcyjnych wizji świetlanej przyszłości wyborca miał do wyboru raczej interpretacje przeszłości. Dość znamienne przy tym, że obie główne strony sporu miały do wyboru wytykanie przewin przeciwnika z równych, 8-letnich okresów, kiedy ten sprawował rządy; rządząca prawica hulała po latach rządów PO-PSL, dzisiejsza opozycja po 8 latach rządów Zjednoczonej Prawicy.
Zaskoczeń większych nie było. W zarzutach niewiele się pojawiało wątków świeżych i dotąd nieużywanych; OFE, Lotos, polityka migracyjna, praworządność - w każdym z tych rutynowych tematów co jakiś czas pojawiał się nowy, drobny wątek, jednak czegoś naprawdę zdumiewającego doświadczamy dopiero teraz.
Sprawa najoględniej mówiąc nieprawidłowości w wydawaniu wiz z udziałem wysokich urzędników państwowych, to dla rządzących niemal kataklizm. Gdyby idąc dotychczas w podobnych sprawach stosowanym tropem starali się sprawę zamilczeć - być może dałoby się katastrofy uniknąć, w MSZ poleciały jednak głowy, wycofano się z umów, które dotyczyły sposobu uzyskiwania wiz - tego już nie da się zamilczeć, bo natychmiast padnie pytanie - skoro nic się takiego nie stało, to czemu to zrobiono?
Mamy więc aferę o skali porażającej zarówno wewnętrznie, jak zewnętrznie. Polskie wizy służą obcokrajowcom do przedostawania się do strefy Schengen, a potem często także do USA. Jeśli więc choć część z nich okazuje się podejrzana, wiarygodność Polski dla partnerów w Unii na całym świecie jest poważnie zagrożona. Rządzący sami mówią o kilkuset takich wizach - czy warto w tym kontekście przypominać, że zamach 11 września 2001 przeprowadziło zaledwie kilkunastu terrorystów?
Aspekt wewnętrzny jest dla rządzących jeszcze bardziej katastrofalny: startujący z numerem 1 na liście PiS w Łodzi szef MSZ albo o podejrzanym procederze w jego resorcie nie wiedział, i to bardzo źle, albo wiedział - i to jeszcze gorzej. To samo kilka lat temu dotyczyło np. ministra sprawiedliwości, w którego resorcie miała działać grupa infantylnych hejterów atakujących sędziów krytykujących zmiany wprowadzane przez resort. Jeśli Zbigniew Ziobro o tym naprawdę nie wiedział, to wcale nie lepiej, niż gdyby wiedział, bo nadzór nad resortem należy właśnie do jego szefa, a odpowiedzialność za nieprawidłowości też.
Dodatkowy problem rządzących to obsesyjnie eksploatowane w ich kampanii motywy antyimigranckie. Mówienie głośno jednego, a robienie po cichu czegoś wręcz przeciwnego, i to za pieniądze i z naruszeniem prawa, to coś, co w wypadku rządu w cywilizowanym świecie kończy się zwykle jego dymisją. U nas tak nie jest, to jednak nie znaczy, że rząd obarczony takimi podejrzeniami zachowuje wiarygodność.
Afera wizowa wprowadziła więc nie tylko nowy, ale też nadzwyczaj silny motyw, który odbije się pewnie na wyniku wyborów.
Pozostaje prawdą, że sprawy kardynalne, których powinna dotyczyć kampania (starzenie się społeczeństwa, zmiany klimatyczne, recesja, inflacja, kwestie aborcyjne, miejsce Polski w UE) nadal nie są jej głównym nurtem. Co więcej, referendum organizujemy w sprawach, w których niemal wszyscy się zgadzają, co wygląda na groteskowy żart ustawodawcy.
Na miesiąc przed wyborami mamy jednak temat nie tylko nowy, ale też krwisty i istotny dla wiarygodności zarówno kraju na zewnątrz jak rządzących wewnątrz.
I zapewne to on najbardziej wpłynie na nastroje wyborców, zarówno dziś, jak być może przy urnach.