To najdziwniejszy z wyścigów do prezydentury, jakie obserwowałem. Zawzięcie pedałujący peleton kandydatów goni pod górę dwójkę liderów, którzy już z niej zjeżdżają. Ci dwaj zaś nawet nie wyglądają na uczestników wyścigu...
Wspinający się na górę peleton doskonale wie, że nie ma szans na dogonienie ucieczki, która jest już po jej drugiej stronie. Panowie walczą tylko o trzecie miejsce. Dwa pierwsze zajmą dwaj panowie K., wygra albo Bronisław Komorowski, albo Jarosław Kaczyński.
Ci zaś walczą metodami tyleż skutecznymi, co dyskretnymi. Jeden ma wsparcie dwójki polskich noblistów i pełnione ważne funkcje, drugi - otaczające go współczucie i Wawel. Sytuacja nie pozwala na używanie tych atutów wprost, mamy więc do czynienia z ich używaniem niedopowiedzianym.
Marszałek wykonujący obowiązki Prezydenta korzysta z oczywistego zainteresowania swoimi poczynaniami, w obu tych rolach. Prezes PiS jeśli jest obecny w mediach, to w nieznanej wcześniej nikomu roli troskliwego stryja. Ciężar bardziej związanych z prowadzeniem kampanii działań przejęli wspierający go politycy i sympatycy. Pierwsi zgłaszając w Sejmie projekt rezolucji, domagającej się przejęcia przez Polskę śledztwa w sprawie katastrofy sprawnie wybijają Komorowskiego z roli męża stanu, przygotowującego wizytę w Moskwie, drudzy nie mniej sprawnie pokazują swoją siłę demonstrując w tej sprawie przed Pałacem Prezydenckim.
Kiedy Komorowski przyjmuje wraz z innymi przywódcami państw defiladę na Placu Czerwonym, Kaczyński zwraca się z kraju z przesłaniem "do przyjaciół Rosjan". Dziękuje w nim za pomoc, okazaną Polsce po katastrofie (miesiąc po niej) i przypomina, że w Moskwie miał tego dnia stać jego brat.
Wszystko to dzieje się godnie i dyskretnie. Tymczasem typowym dla polskiej walki politycznej językiem przemawiają po jednej stronie Stefan Niesiołowski (Kaczyński zostanie zmieciony), czy Andrzej Halicki, który wyczuł w słowach Jarosława Kaczyńskiego nieszczerość, po drugiej zaś - demonstranci z Ruchu 10 kwietnia, bez zażenowania zmieniający smutne uroczystości przed Pałacem Prezydenckim w wiec poparcia dla swojego kandydata.
Żaden z kandydatów nie przyznaje się do odpowiedzialności za poczynania swoich stronników. Wiele jednak wskazuje na to, że ci już niedługo sprowadzą tę dziś powściągliwą, i pozbawioną większej zapiekłości kampanię - do zwykłej wojny politycznej, takiej jak zawsze; z inwektywami, oskarżeniami, gniewem i nienawiścią.
Kandydaci mogą stać z boku i udawać, że to ich nie dotyczy, czy - trzymając się początkowej metafory - po prostu zjeżdżać z góry bez naciskania na pedały. W końcu jednak któryś na nie naciśnie - i finisz wyścigu będzie już pozbawiony skrupułów. Skończą się niedomówienia i udawanie, że rozmaite aluzje i "szczypasy" nie mają związku z wyścigiem.
Z jednej strony szkoda. Ale z drugiej - czy udawanie że się panowie nie ścigają - nie jest szwindlem?