Część przytrafiających się nam wszystkim zdarzeń uznajemy za naturalne i neutralne. Szkoda, bo pozbawiamy się tym satysfakcji, wynikającej z tego, że w istocie są to zjawiska, które jeszcze niedawno uznalibyśmy za zdumiewające. Rosnące nieustannie tempo wydarzeń sprawia, że nie dostrzegamy nawet oczywistych "błędów Matrixa".
Mieszkając w kraju, w którym istnieją osobne sposoby postrzegania i przestrzegania prawa, znoszące się nawzajem, a jednak działające równolegle systemy wartości, uznawanie jednych, a nieuznawanie innych organów, dość szybko znieczulamy się na nieuchronne konsekwencje licznych konfliktów. Nie ma nawet powszechnej kiedyś zgody w sprawie tego, ilu mamy posłów na Sejm i kto sprawuje mandaty, a kto nie. Jedne opinie mówią o 459 posłach, inne o 461 - szczęściem średnia obu tych liczb daje prawidłowy wynik, choć kwestionowany przez większość samych posłów.
Jednemu ze sprawujących wciąż mandat - według siebie, ale według przeciwników już go pozbawionych - a więc byłych posłów prokuratura zamierza postawić zarzut podawania się za posła. Mariusz Kamiński, o którym mowa został w tym celu wezwany do prokuratury, na dokładnie tę samą godzinę tego samego dnia, kiedy miał się stawić przed sejmową komisją śledczą. Oba wezwania są ważne, a ich zignorowanie wiąże się z nieprzyjemnymi konsekwencjami. Zarówno jedni, jak i drudzy śledczy działają w interesie publicznym - a jednak ich działania są sprzeczne. Kiedyś pochylilibyśmy się nad absurdem takiej sytuacji, dziś... wezwany wybiera wizytę w prokuraturze, przewodniczący komisji śledczej upiera się, że przesłuchania nie przełoży - i oto stajemy w obliczu przesłuchania, które będzie się musiało odbyć pod nieobecność przesłuchiwanego. I na to też wzruszamy ramionami.
Nie dalej jak dziś dwie partie w odstępie kilkunastu minut zapowiedziały swoje konferencje prasowe na tę samą godzinę i w tym samym miejscu.
Oczywiście okolice tzw. stolików prasowych w Sejmie są wystarczająco pojemne, by można wokół nich zorganizować nie tylko dwie, ale i sześć konferencji prasowych, to jednak nie rozwiązuje problemu dość przy ich organizowaniu istotnego - obecności dziennikarzy. Gdyby konkurujące partie opozycji podzieliły nie tylko przestrzeń, ale też czas, ich mówcy wystąpiliby przed mikrofonami kolejno, dzięki czemu mieliby szanse na dotarcie ze swoimi przekazami do odbiorców. Konfrontacyjna postawa sprawia jednak, że każda taka grupa może liczyć średnio na połowę możliwej publiczności, a zapowiadając wydarzenia równoczesne każda ryzykuje, że publiczności nie będzie miała żadnej.
Nie zauważamy jednak nawet my, dziennikarze, podstawowego dysonansu czasoprzestrzennego, a na szerszą skalę nie zauważają ich też odbiorcy, bo też żadna z tych konferencji, mówiąc otwarcie, nie wstrząsnęła raczej posadami świata.
Przeprowadzony przed tygodniem atak Iranu na Izrael odkrył też kiedyś zaledwie teoretyczny sposób prowadzenia wojen. Kiedyś wymagały one bezpośredniego, fizycznego starcia, zwykle opartego o naruszenie granicy z sąsiadującym krajem. Teraz to nie jest niezbędne - odległe od siebie kraje ostrzeliwują się rakietami z odległości ponad 2 tysięcy kilometrów. Państwa znajdujące się po drodze obserwują przelatujące pociski, pomagając w zestrzeleniu części z nich. Oba zaangażowane w konflikt państwa wydają krocie na rakiety i antyrakiety w efekcie jednak nikt nie ginie. Obie strony ogłaszają jednak sukces swoich działań, a wspomagające stronę broniącą się kraje, znajdujące się na trasie przelotu pocisków, zapisują piękną kartę obrony terytoriów swoich i ostrzelanego sąsiada.
Daleki jestem od żartów. Zauważam tylko, że spostrzeżenie jak unikalne rzeczy obserwujemy coraz częściej nam umyka. Przez przeładowanie bodźcami, niespotykane tempo wydarzeń, ich natłok i wtłoczenie w krótkie, łatwo przyswajalne przekazy.
Jeśli coś nas dziś dziwi, to czasem wyłącznie to, że ktoś jest zdziwiony.
Dobre chociaż to, choć dziwienie się faktami uważam jednak za cenniejsze.