"Dasz radę! Przecież jesteś muzykiem"... Szefowa Działu Edukacji Muzeum Narodowego w Warszawie uśmiechnęła się do mnie zachęcająco, a po sekundzie, uznając sprawę za załatwioną, wróciła do swoich zajęć. Miała rzeczywiście huk roboty. Był początek czerwca i za parę dni do galerii na pierwszym piętrze wprowadzała się kolekcja Marka Rothki, amerykańskiego malarza-abstrakcjonisty.
Ceny jego dzieł ostatnio biły wszelkie rekordy. Za jeden z wielu, podobnych do siebie, monochromatycznych obrazów, zapłacono w zeszłym roku 87 milionów dolarów. A do naszego muzeum dzieł Rothi przyjeżdżało siedemnaście!
Gdy pół roku wcześniej zostałem wolontariuszem Muzeum Narodowego, wydawało mi się, że będę pomagał w szatniach, czasem pozwolą mi przenieść coś ciężkiego z punktu A do punktu B. A po paru latach awansuję i będę pomagał inwentaryzować przepastne magazyny. Tymczasem moja kariera rozwijała się błyskawicznie i właśnie zaproponowano mi, bym oprowadzał turystów po wystawie Marka Rothki. I to nie "zwyczajnie", tylko ze skrzypcami, niczym jakiś Sabała. Miałem opowiadać gościom i szkolnym wycieczkom, o życiu i twórczości tragicznie zmarłego w 1970 roku abstrakcjonisty, a przy okazji grać. Co grać? Jak? Kiedy? Po co? To były pytania, na które sam musiałem znaleźć odpowiedź. A mówiąc ściśle - miałem na to tydzień, by w ciągu siedmiu dni zostać ekspertem od Rothki i napisać scenariusz zajęć muzycznych w galerii z obrazami najdroższego na świecie powojennego malarza.
Obłożyłem się książkami i zacząłem myśleć. "Zostałem malarzem, żeby wznieść tę sztukę na poziom oddziaływania muzyki i poezji" - przeczytałem buńczuczną tezę Rothki. To mnie zaciekawiło. Dalej... Syn malarza, Christopher twierdził, że ojciec nigdy by nie wziął pędzla do ręki, gdyby w młodości nauczył się grać na jakimkolwiek instrumencie.
Markus Rothkovitz urodził się w 1903 roku w Dźwińsku, na terenie dzisiejszej Łotwy. Jako trzylatek zaczął naukę w Chederze. Miał dziesięć lat, gdy wsiadł z pokład transatlantyka i popłynął do USA. Tu początkowo chciał zostać działaczem związków zawodowych, potem myślał o karierze aktorskiej. W końcu jednak został malarzem - abstrakcjonistą. W jego pracowni non-stop grał gramofon z płytami z muzyką klasyczną. Na inną, szkoda mu było czasu. Mozart był jego ulubionym kompozytorem. Ale cenił wszystkich klasyków. I Bacha...
Eureka!
Jak to musiało wyglądać? Jeszcze raz spojrzałem na pulsującą na monitorze reprodukcję jednego z obrazów. Wyobraziłem sobie jak Rothko, przy sztalugach, puszcza na cały regulator koncert Mozarta i zaczyna malować. Stara się zawrzeć na płótnie emocje, które płyną z muzyki. A gdyby tak odwrócić wektor? Czy można odcedzić z namalowanego pół wieku temu płótna emocje i znów je włożyć w muzykę? Zdecydowałem się na eksperyment. Oprowadzając grupę dorosłych opowiadałem chronologicznie życiorys Rothki.
Zatrzymaliśmy się przed jednym z pierwszych obrazów abstrakcyjnych, z 1946 roku. Tuż wcześniej malarz ogłosił, że po Holocauście i bombie atomowej nikt nie ma prawa malować tak jak dawniej. Bo "coś pękło, coś się skończyło". Pytam widzów jakie emocje widzą w obrazie. Ludzie wpatrują się w płótno pokryte barwnymi refleksami, które nie przypomina właściwie... niczego. Chcą odpowiedzieć na moje pytanie, więc "widzą" smutek, żal, gniew, nostalgię, złość. Same negatywne uczucia. Teraz rozdaję im proste instrumenty: bębenki, grzechotki, fujarki, okaryny. Proszę, żeby zagrali to co widzą na obrazie. Wychodzi z tego początkowo kakofonia, która jednak po paru sekundach zaczyna się układać w jakiś pulsujący, migotliwy, ale jednak - rytm. Do tego zwariowane pogwizdywania. Serie krótkich ptasich treli. Coś, jak "Święto wiosny" Strawińskiego. Pytam ich jeszcze raz, tym razem o emocje w muzyce. "Śmiech, radość, niepokój, niecierpliwość, zabawa". Co nas oszukuje? Wzrok, czy słuch? Sprawdzam. Obraz powstał w najszczęśliwszym okresie życia artysty. Właśnie się ożenił po raz drugi (co bywa większym szczęściem, niż pierwszy ślub), oczekiwał narodzin dziecka, sprzedał obraz najsłynniejszej nowojorskiej marszandce i posypały się kolejne zamówienia, dostał intratny kontrakt na uniwersytecie w San Francisco...
Z rosnącą fascynacją "prześwietlamy" muzycznie kolejne obrazy. Za pomocą grzechotek i okaryn bezbłędnie określamy nastrój pokrytych kolorowymi płaszczyznami płócien. Śmierć matki, depresja, złość po zerwaniu kontraktu na dekorację nowojorskiej restauracji Four Seasons, religijne odrodzenie, podczas dekorowania obrazami ścian kaplicy ekumenicznej w Houston... Nieme, abstrakcyjne dzieła sztuki, nagle zaczynają "gadać", otwierają przed nami swoją duszę, w której każdy z nas zaczyna się przeglądać i dostrzegać własne przestrzenie interpretacji. Po godzinie przerywam eksperyment, bo zapuszczamy się już zbyt daleko. Pewne sprawy powinny zostać intymną tajemnicą pomiędzy nami, a pulsującym czarnym światłem obrazem.
I w tym momencie rozumiem, czemu ktoś jest skłonny płacić dziesiątki milionów dolarów za oryginalne dzieło Rothki. Kopie na komputerze są płaskimi, nudnymi kwadratami. Prawdziwy obraz, to jak otwarta brama do Czarodziejskiego Ogrodu. Za progiem czyhają niebezpieczeństwa, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana... Na początku września Rothko wrócił do National Gallery w Waszyngtonie. A niedawno, na jego miejscu zawisły prace barokowego włoskiego mistrza Guercino. I znów usłyszałem: "Dasz radę"! Na razie obłożyłem się książkami.