Po ponad trzydziestu latach wspomnienie internowania jest trochę jak wspominanie służby wojskowej – zacierają się zdarzenia nieprzyjemne, a „rosną” te, które postrzegamy jako nieprzeciętne. Dzięki temu można się poczuć jak ktoś nietuzinkowy. Trzeba więc uważać, by nie poczuć się lepiej niż na to zasługujemy.

REKLAMA

Byłem internowany krótko. Wróciłem do domu szybko, choć odmówiłem podpisania "lojalki". Dopiero po wielu latach (od byłego premiera Mieczysława F. Rakowskiego) dowiedziałem się, komu to zawdzięczam - interwencji u gen. Jaruzelskiego prof. Czesława Bobrowskiego. To okazja, by przypomnieć w kilku słowach sylwetkę Profesora. Był ważną postacią polskiej historii a niewielu młodszych Go kojarzy.
Bobrowski był ekonomistą przed wojną zbliżonym do środowiska "lewicowych piłsudczyków". Wojnę spędził we Francji i uczestniczył w ruchu oporu. Po wojnie socjaliści zrobili go szefem Centralnego Urzędu Planowania. Pod jego kierunkiem został opracowany i zrealizowany trzyletni Plan Odbudowy - chyba jedyny sukces gospodarczy po wojnie. Ale Bobrowski na fali stalinizacji został szybko usunięty. Schronił się we Francji. Do kraju wrócił w 1956 roku i został jednym z szefów Rady Gospodarczej, która miała zreformować komunistyczny system. Nie zreformowała, a Bobrowski został profesorem na UW. Tam byłem jego studentem, a potem miałem okazję utrzymywać z Nim prywatny kontakt. W 1981 roku Bobrowski był szefem Konsultacyjnej Rady Gospodarczej. Była to instytucja - jak na tamte realia - niezależna, działająca pod parasolem Jaruzelskiego. Bobrowski był pragmatykiem. Nigdy nie był komunistą, ale Jaruzelskiego postrzegał chyba jako człowieka dobrych intencji, a Generał z kolei traktował Go z respektem.

Po tej dygresji wracam do internowania. Mam trzy osobiste wspomnienia, które skłaniają mnie do surowej oceny. Zanim funkcjonariusze SB "pobrali" mnie nocą z 12 na 13 grudnia, trafili do miejsca gdzie byłem formalnie zameldowany i gdzie była tylko moja matka, która bała się otworzyć drzwi - włamali się forsując drzwi łomami. Drugie zdarzenie, to Białołęka. Taki obrazek: przeprowadzają nas z jednego pawilonu do drugiego w szpalerze rosłych zomowców z długimi pałami, przede mną szedł prof. Goldfinger-Kunicki (członek akademii, przedwojenny socjalista) niosąc więzienne "oporządzenie" (koce, miskę). Trzeci obrazek. Ośrodek internowania w Jaworzu (dla opozycyjnej "elity"): spacery w szpalerze ZOMO-ców z długą bronią i psami.

Do twórców stanu wojennego jak najgorzej usposabia mnie też wiedza o brutalności milicji i SB w wielu ośrodkach prowincjonalnych. No i - to kwestia najważniejsza - stan wojenny to przecież była likwidacja wątłych skądinąd praw obywatelskich. Ale obywatele w swej większości mimo wszystko stan wojenny zaakceptowali. Dlaczego?

Moja hipoteza jest taka: ludzie nie chcieli komunizmu, ale propaganda ich przekonała, że upadek PZPR-u będzie równoznaczny z potencjalnie krwawą sowiecką interwencją. I druga okoliczność: mimo przejawów brutalności władz, przemoc była miarkowana. Na tle tego, co działo się w Chile czy Argentynie u nas był jednak "Wersal", a przecież udało nam się komunistom nieźle pogonić kota.

Mnie ta "łagodność" nie zaskoczyła: gdy wieźli nas "nyską" do więzienia w Białołęce, to - choć po drodze mijały nas kolumny czołgów - byłem pewien, że jedziemy do więzienia, a nie pod ścianę. Trudno to uznać za zasługę twórców stanu wojennego, ale to na pewno okoliczność łagodząca. Więc przed sądem stanąć powinni, ale - gdyby to ode mnie zależało - byłbym za objeciem ich amnestią. To jednak czysto teoretyczne dywagacje. Minęło ponad 30 lat. Ani stanu wojennego (ani komunizmu jako takiego) już sensownie nie rozliczymy. Szkoda, ale trzeba się z tym pogodzić.