„To decyzja spóźniona, ale oczekiwania. Przynajmniej odzyskam część personelu i będziemy w stanie uczyć te starsze dzieci” - tak decyzję o wprowadzeniu zdalnego nauczenia dla uczniów klas IV-VIII komentuje Jolanta Gajęcka, dyrektorka krakowskiej Szkoły Podstawowej nr 2 w Popołudniowej rozmowie w RMF FM. „Tak naprawdę nikt z nas nie chciał powrotu do nauki zdalnej na długi czas. Ale jeżeli się nie da, to jakież mamy inne wyjście?” – dodaje gość Marcina Zaborskiego.
Marcin Zaborski pytał swojego gościa, dyrektorkę jednej z krakowskich szkół podstawowych o to, jak przyjęła ogłoszenie dzisiaj przez premiera Morawieckiego decyzji rządu o skierowanie dzieci z klas IV-VIII na zdalne nauczanie. Odetchnęłam z ulgą, ponieważ jest to decyzja - spóźniona - ale oczekiwana - komentowała Jolanta Gajęcka. Gdyby nie decyzja premiera nie miałabym kim uczyć w klasach IV-VIII - dodała.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Tak naprawdę czkaliśmy na te decyzję już od 8 października, kiedy były pierwsze zapowiedzi na temat rządowych decyzji w sprawie szkół - mówi Gajęcka i jak dodaje w rozmowie z Marcinem Zaborskim, głównym problemem zaczęło być to, że brakowało w jej szkole personelu - zarówno nauczycieli, jak i pozostałych pracowników szkoły. Brakło mi już personelu do opieki nad dziećmi. To już nie kwestia zastępstw - dopóki się da nauczyciele podejmowali te obowiązki i brali te zastępstwa. Przy czternastu nauczycielach nieobecnych jeszcze jakoś dopinaliśmy - relacjonowała dyrektor jednaj z krakowskich podstawówek. Jednak w jej placówce szybko doszło do sytuacji, kiedy prowadzenie lekcji stało się niemożliwe, ponieważ nie mogła zastąpić np. matematyka matematykiem i zajęcia opiekuńczo-wychowawcze sprowadziły panie ze świetlicy, czy też psychologowie i pedagodzy. Tak naprawdę nikt z nas nie chciał powrotu do nauki zdalnej na długi czas. Ale jeżeli się nie da, to jakież mamy inne wyjście? - dodaje Gajęcka.
Wspominając w rozmowie z Marcinem Zaborskim czas nauki zdalnej podczas letniego semestru, Gajęcka przyznaje, że nauczyciele woleliby uczyć wszystkie dzieci w szkołach, tylko warunki temu nie sprzyjają. Największe straty poniosły dzieci najmłodsze. Dlatego chcielibyśmy, żeby najmłodsze dzieci mogły chodzić do szkoły, jak najdłużej, rozumiemy też problemy rodziców z opieką nad dziećmi. Dlatego jesteśmy skorzy do współpracy z rządem i panem premierem - deklarowała na antenie RMF FM Jolanta Gajęcka, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 2 w Krakowie.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Marcin Zaborski pytał o współpracę z sanepidem, w którego gestii były decyzje dotyczące np. wdrożenia nauczania hybrydowego w danej szkole. Wykonałam jednego dnia 270 połączeń, ale niestety nie uzyskałam żadnej pomocy ani decyzji. Dopiero w następnym dniu mogłam się dodzwonić, ale jak już ten kontakt złapałam, to wszystko poszło dobrze - komentuje Gajęcka.
Gajęcka komentowała także słowa przedstawicieli rządu, którzy mówią o szkołach, które uczą się "normalnie" w znaczeniu zajęć, które odbywają się stacjonarnie. Używanie słowa "normalnie" jest zdecydowanie nadużyciem. Ta praca nie jest normalna, bo pracujemy w czasie kryzysu - przekonuje dyrektor krakowskiej szkoły podstawowej.
Przed wszystkim, żeby nas słuchał. Żeby zastanowił się nad egzaminem ósmoklasisty, szczególnie tych uczniów, którzy są teraz w siódmych klasach. Czy np. konieczne jest, żeby za półtora roku zdawali egzamin z dodatkowego przedmiotu? - odpowiedziała Jolanta Gajęcka zapytana, czego oczekuje od nowego ministra edukacji, Przemysława Czarnka.
Teraz pana ministra prosimy tylko i wyłącznie o to, żeby na razie zostawił wszelkie ideologie daleko od szkoły. I te z prawa i te z lewa. Chcemy normalnie pracować, bo mamy normalne dzieci, normalnych rodziców. Ideologiami zajmiemy się wtedy, kiedy przeżyjemy, będziemy zdrowi, silni i gotowi do pracy.dodała dyrektorka Szkoły Podstawowej nr 2 w Krakowie.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Zdaniem Gajęckiej podstawa programowa w szkołach powinna zostać "odchudzona" na czas kryzysu. Jeżeli ten stan będzie się przedłużał, to np. zajęć z chemii, doświadczeń z fizyki, itd. nie da się zdalnie przeprowadzić (...) Tak, że zdajemy sobie sprawę z tego, że ta edukacja będzie trochę inna. Dlatego też chodziło o to, żeby jakąś podstawę programową pt. "Covid-19" przygotować na ten okres kryzysu, czy nawet ramowy plan nauczania. (...) ale to wszystko już decyzje spóźnione. To jeżeli miałoby zadziałać, to powinny być te decyzje podjęte najpóźniej w wakacje - mówiła.
Gajęcka powiedziała też w internetowej części Popołudniowej rozmowy w RMF FM, że jej szkoła nie skorzystała z rządowego programu zakupu sprzętu do zdalnej nauki. Jeżeli chodzi o naszą szkołę, żaden uczeń nie skorzystał z takiego programu mimo, że zgłaszałam te potrzeby kilkakrotnie, m.in. do kuratorium oświaty - powiedziała dyrektor krakowskiej podstawówki.
Twoja przeglądarka nie obsługuje standardu HTML5 dla video
Marcin Zaborski, RMF FM: Odetchnęła pani z ulgą po konferencji premiera, czy też przeciwnie, doliczyła się pani wielu nowych siwych włosów na głowie, słysząc jak ma wyglądać teraz praca w szkołach?
Jolanta Gajęcka: Oczywiście, odetchnęłam z ulgą, ponieważ jest to decyzja spóźniona, ale oczekiwana. Gdyby pan premier nie podjął tej decyzji, to naprawdę nie miałabym kim uczyć w klasach 4-8, a tak jest szansa, że przynajmniej odzyskam część personelu i od poniedziałku będziemy w stanie uczyć zdalnie dzieci starsze.
No właśnie, jeszcze zanim zapadły decyzje, pani ogłaszała w internecie, że musi zawiesić lekcje w klasach 4-8. Dlaczego?
Tak naprawdę czekaliśmy na tę decyzję premiera już od 8 października. To wtedy były zapowiedziane pierwsze decyzje dotyczące szkół, które miały być oznajmione 10 października, czekaliśmy na tę konferencję w sobotę. Wtedy nic się nie wydarzyło i kolejny tydzień. W tamtym tygodniu zawieszone zajęcia, tak naprawdę przejście na nauczanie zdalne bądź hybrydowe w klasach szkół ponadpodstawowych. Jeżeli chodzi o podstawówki, nic nie zmieniło i wtedy rzeczywiście głośno zaczęliśmy się domagać decyzji, ponieważ widzieliśmy, że sytuacja robi się dramatyczna. Nie z powodu tego, że w szkołach nagle zauważyliśmy zwiększone zachorowania na covid, tylko zdecydowanie mieliśmy już przykłady tego, że zaczyna nam brakować personelu.
Pani po prostu zaczęło brakować nauczycieli do pracy?
To znaczy tak - i nauczycieli i personelu obsług. Ponieważ wszyscy są teraz jednakowo ważni.
To ilu nauczycieli jest dzisiaj zakażonych koronawirusem albo jest na kwarantannie, w związku z koronawirusem w pani szkole?
W tym momencie, jeżeli chodzi o nauczycieli, to jest to sześć potwierdzonych przypadków zakażenia koronawirusem, ale żaden z tych przypadków nie wymagał ode mnie podejmowania decyzji, czyli np. wysyłania na kwarantanny innych nauczycieli bądź pracowników, bądź uczniów. Dlatego, że każdy z tych nauczycieli zachował się odpowiedzialnie dostatecznie wcześnie. I już wcześnie z objawami zatrzymał się w domu, poszedł na L-4 i w tzw. międzyczasie wykryto to zakażenie, nieraz w dziesiątym, dwunastym dniu.
To dlaczego pani alarmowała, że musi pani zawiesić lekcje w klasach 4-8?
Dlatego, że brakło mi już personelu do zapewnienia opieki dzieciom. Bo to już nie kwestia zastępstw, prawda, jeżeli mamy podział godzin, plan lekcji, wszyscy chodziliśmy do szkoły, widzimy, że jest to poukładane od początku do końca. I nagle wypada jeden nauczyciel, w związku z tym należy go zastąpić, czyli, dopóki się da, to oczywiście nauczyciele podejmują te obowiązki i idą na zastępstwa.
A tu już się nie dało ułożyć planu? Tak wielu nauczycieli wypadło z grafiku?
Dokładnie tak. Przy 14 nauczycielach, o czym mówiłam jeszcze tydzień temu, w czwartek, byliśmy w stanie dopiąć ten podział godzin i uczyć.
14 nieobecnych nauczycielach?
Tak. Natomiast każdy następny, to już były ogromne problemy. Czyli nie byliśmy w stanie zastąpić matematyka - matematykiem, polonisty - polonistą, zaczęliśmy szukać kogokolwiek. I już doszło do takiej sytuacji, że we wtorek rzeczywiście na zastępstwa szły panie ze świetlicy do starszych klas, czy nauczyciele specjaliści, czyli pedagog albo psycholog. Nie było mowy o prowadzeniu lekcji. Raczej pełniliśmy zadania opiekuńcze. No i pani pedagog, pani psycholog wykorzystywały ten czas, żeby rozmawiać z dziećmi o aktualnej sytuacji.
I teraz mówi pani tak: "z młodszymi dziećmi będziemy pracować wg dotychczasowej organizacji, dopóki się da. Jak długo? Nie wiem". Czy to znaczy, że uczniowie klas 1-3, pani zdaniem, też powinni trafić na zdalne nauczanie?
Proszę pana, jak najpóźniej. Tak naprawdę nikt z nas nie chciał powrotu do edukacji zdalnej w takiej długiej formie czy na długi czas. Myślę, że każdy nauczyciel odpowiedzialny chciałby dalej uczyć dzieci na miejscu. Ale jeżeli się nie da, to jakie mamy inne wyjście? Tylko próbować uczyć zdalnie. W przypadku dzieci młodszych robiliśmy taką diagnozę tego wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu tych wiosennych miesięcy. Okazało się, że rzeczywiście największe straty poniosły dzieci najmłodsze, szczególnie nasi ubiegłoroczni pierwszoklasiści, którzy w szkole byli kilka miesięcy, a potem już zabrakło tego czasu na utrwalenie, na wyćwiczenie, na wdrożenie się do uczenia. W związku z tym chcielibyśmy jak najdłużej, żeby dzieci właśnie młodsze mogły chodzić do szkoły. Rozumiemy też problemy rodziców z opieką nad tymi najmłodszymi dziećmi. Tak że jesteśmy absolutnie otwarci na współpracę z państwem, z panem premierem. Robimy wszystko co w naszej mocy.
No właśnie, jak wyglądają pani kontakty z sanepidem? To a propos współpracy.
Tzn. 8 października, kiedy po raz pierwszy miałam potrzebę się dodzwonić, jeszcze nie stanowiło to problemu i po kilkunastu połączeniach to połączenie uzyskałam i uzyskałam też decyzję. Ona wtedy dotyczyła jednej klasy, mieliśmy tylko poddać tę klasy nadzorowi epidemiologicznemu.
To było dwa tygodnie temu. A teraz?
Dokładnie tak. To był w czwartek. W poniedziałek już, 12 (października - red.) wykonałam 270 połączeń, ale niestety ze skrzynką pocztową, która była już załadowana i nie uzyskałam żadnej pomocy ani decyzji. Dopiero w kolejnym dniu - trzynastego dodzwoniłam się i rzeczywiście jak już ten kontakt złapałam, jak to się mówi potocznie, to wszystko szło bardzo szybko.
Może inni dyrektorzy krakowskich podstawówek mają więcej szczęścia? Może pani po prostu miała pecha?
Proszę pana, być może tak. Ale jestem rozsądną osobą i mówię też o tym, o czym mówią inni, tylko nie mają odwagi, żeby o tym mówić głośno. W związku z tym przecież jestem w kontakcie z koleżankami, z kolegami, którzy potwierdzają, że do tej pory np. niektórzy się nie dodzwonili, niektórzy na ten kontakt czekali kilka dni. Ja miałam to szczęście, że skoro zaczęłam o tym mówić, to może ten mój numer już zaczął się na czerwono świecić i został odebrany już w kolejnych dniach. Oczywiście żartuję.
Zaczęła pani mówić, zaczęła pani pisać, chociażby w internecie. I pisze pani tak: "Zaskoczyła nas ta trzecia wojna światowa. Miały być tarcze, flanki, pociski, sojusznicy, brygady, któreś "Efy". Przy wiosennym ostrzale zeszliśmy z linii ognia, wydawało się, że po to, by się uzbroić i podjąć walkę. Nic z tego. Wypuścił nas pan ponownie na tę wojnę, nie tylko bez broni, ale nawet bez tarczy. Przehulał pan nasz wspólny, cenny czas." To do premiera skierowane słowa. Czy pani nie wie, co robić? Czy jako dyrektor nie dostała pani żadnego wsparcia, żadnych wskazówek, podpowiedzi, jak działać?
Proszę pana, dostałam. Dostałam pod koniec sierpnia w zasadzie, wytyczne i miałam przygotować np. regulamin funkcjonowania szkoły w okresie epidemii, co też zrobiłam. Przeorganizowałam szkołę. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, współpracowaliśmy w tym z rodzicami, zorganizowałam bezpieczną świetlicę, zapewniłam warunki izolacji klas, czyli klasy od 1 do 6, każda z nich ma swoją salę, dzieci się nie mieszają. Nawet świetlicę zorganizowaliśmy w ten sposób.
I minister Czarnek mówi, że to wszystko świetnie działa, że 95 proc. szkół działa tak jak wcześniej, tylko 5 proc. jest objętych do tej pory, przed tą dzisiejszą decyzją, trybem niestacjonarnym, czyli mieszanym albo zdalnym.
Bardzo często pojawia się na konferencjach prasowych i w wypowiedziach polityków słowo "normalnie". Pragnę zaznaczyć, że używanie słowa normalnie jest absolutnym nadużyciem w tych czasach. Bo my pracujemy w czasie kryzysu. My robimy wszystko, co w naszej mocy, czy robiliśmy do tej pory, żeby ta praca stacjonarna wyglądała w miarę normalnie, ale ona nie była normalna. Bo jeżeli dzieci z klas starszych musiały nosić maseczki, musiały zachować dystans, miały ograniczone możliwości wychodzenia na przerwę, kierowaliśmy tym ruchem, jeżeli do dzieci docierały informacje o kwarantannie rodziców, bliskich czy o jakichś śmierciach, to nie ma o czym mówić. To nie była praca normalna.