Nasi piłkarze znów przegrali i - co tu dużo gadać - zagrali niezbyt imponująco, żeby nie powiedzieć: słabo. Znajdzie się oczywiście kilka pozytywów, ale przecież najważniejsze są gole i zwycięstwa, a tego zabrakło.
Szkoci pokazali to, co mieli pokazać. Silną, charakterną, twardą grę - żadna niespodzianka. Pokazali też bardzo dobrą organizację. Poszczególne formacje grały blisko siebie. Szkoci umiejętnie zawężali pole gry, co bardzo utrudniało nam konstruowanie akcji. Próbowaliśmy ataków skrzydłami, ale o ile jeszcze Sławomir Peszko starał się i był dość produktywny, to już Waldemar Sobota zaliczył występ bezbarwny. Cieszy dobra gra Łukasza Piszczka, słabiej zagrał za to Tomasz Brzyski. Atakowanie skrzydłami w pojedynku ze Szkocją nie mogło się jednak dobrze skończyć. Większość dośrodkowań wybijali obrońcy rywala. Arkadiusz Milik o górne piłki nie powalczył. Próbował strzelać z dystansu, wracał się po piłkę, szukał gry, ale rewelacji nie było - choć trzeba też przyznać, że nie było i jakoś źle. Na pewno szkoda dobrej okazji z 65. minuty. To powinien być gol napastnika Augsburga. Wcześniej po dośrodkowaniu z wolnego Ludovica Obraniaka dobrą szansę miał Kamil Glik. Piłkarz Werderu Brema wrócił do kadry po roku i zagrał obiecująco. Na plus trzeba zapisać ładny strzał z dystansu w pierwszej połowie i chęć do kreowania gry (z różnym skutkiem).
Środek obrony, czyli Glik i Łukasz Szukała, błędów się nie ustrzegł, ale bardziej martwi atak. Zespół Nawałki zaliczył trzeci mecz bez gola. W poprzednim roku przegraliśmy 0:2 ze Słowacją i zremisowaliśmy 0:0 z Irlandią. Dwa wygrane mecze z początku roku - z Mołdawią i Norwegią - pomijam, bo był to przegląd potencjalnych ligowych kadrowiczów, a nie typowy mecz reprezentacji.
Polacy obecnie nie potrafią przyciągnąć na trybuny kompletu fanów, a że i Szkoci na kibicowską wyobraźnię nie działają zbyt mocno, to na trybunach Stadionu Narodowego było sporo wolnych miejsc. Ci, którzy kupili bilety, obejrzeli bardzo przeciętny mecz i to w wykonaniu obu ekip. Naszych piłkarzy stać było na króciutkie zrywy, pojedyncze dobre podania. Kilka w miarę dobrych akcji i tyle. Wolno na wydarzenia na boisku reagował selekcjoner. Wykorzystał sześciu zmienników. Dwóch wpuścił na plac gry w 74. minucie. Resztę pomiędzy 82. a 90. minutą. Szczególnie obecność Marcina Komorowskiego była kuriozalna. Wszedł w doliczonym czasie gry. Po co? Właściwie nie wiadomo...