"Polacy muszą zarabiać słabo, żebyśmy byli konkurencyjni. Inaczej nasza gospodarka nie będzie się rozwijać" - powiedział mi całkiem niedawno znajomy prezes sporego zakładu przemysłowego. Właścicielem zakładu jest państwo i za nowej władzy na jego stanowisko są nowi chętni. Właściwie to taka dobra zmiana zgadzałaby się z linią partii, bo nowa władza najwyraźniej nie podziela przekonania, że rozwój kraju winien opierać się głównie na marnych pensjach ludności tubylczej i zamierza popchnąć nas na szersze wody.
Nie mamy wyboru. Jeśli nie wypłyniemy z naszego płytkiego rozlewiska, utkniemy na mieliźnie dziesięciolecia. Jeżeli nie wymyślimy sposobu na dalszy rozwój, ukochani zagraniczni inwestorzy spakują się i przeniosą zakłady produkcji pralek i wycieraczek samochodowych gdzieś dalej na wschód. Bez innowacji, technologii i nowoczesnego przemysłu za kilka lat dostaniemy zadyszki i tak się skończy polski cud gospodarczy. Dlatego chwała rządzącym, że stworzyli ministerstwo rozwoju i umieścili na jego czele człowieka, który dobrze wie, jak działa bezwzględna globalna konkurencja i rynki finansowe.
Oczywiście, znalezienie w tej konkurencji miejsca dla Polski w roli innej niż nisko ceniącego się naiwniaka nie będzie łatwe. Rzecz oczywista, że przy dzisiejszym tempie rozwoju technicznego i skali międzynarodowych korporacji, wypłynięcie prosto na burzliwe oceany międzynarodowej konkurencji skończy się rychłym pójściem na dno. Jak zauważył zadowolony ze swojego absurdalnego żartu wicepremier, nie stworzymy w Polsce konkurencji dla Boeinga i Airbusa. Ale możemy się skupić na dronach, których miliony będą śmigać za kilkanaście lat po niebie. Dlatego plan wicepremiera i byłego prezesa banku WBK zakłada, że po finansowym podrasowaniu wybrane części naszej gospodarki wypłyną z płycizny średniego rozwoju i zdołają skutecznie rozpychać się w zatokach rozmaitych globalnych nisz. Mateusz Morawiecki wskazuje przy tym na przemysł okrętowy, drony, tabor kolejowy, informatykę czy przemysł farmaceutyczny.
Program budzi kilka pytań. Wątpliwości dotyczą choćby sposobu skręcenia pieniędzy na owo podrasowanie. Nie wystarczy przekierowanie funduszy unijnych z budowy najokazalszych na świecie ekranów akustycznych i niezliczonych akwaparków oraz orlików na cele prorozwojowe. Nie jest też jasne, jak rząd zamierza zmusić czy też zachęcić Polaków albo niepaństwowe, głównie zagraniczne banki, aby łożyły na wspomniane ściąganie z mielizny. Są też wątpliwości dotyczące sposobów zasypania przepaści technologicznej między polskimi i międzynarodowymi producentami.
Największy wszakże znak zapytania budzi możliwość realizacji tego planu przez administrację o przestarzałej strukturze. Innymi słowy: jak sprawić, by pani Krysia z ministerstwa, która skupia się głównie na zadowalaniu swoich przełożonych, zaczęła działać prorozwojowo.