"Czy państwo powinno pomóc frankowiczom?" - pytają rządzący politycy i telewizyjne autorytety. Łatwa do przewidzenia odpowiedź brzmi: "Nie!". Dlaczego podatnicy mieliby łożyć na grupę nierozważnych i przeważnie ponadprzeciętnie zarabiających ryzykantów? Sęk w tym, że pytanie jest źle postawione. Powinno brzmieć raczej: "Czy w większości zagraniczne banki powinny w Polsce zrezygnować z części zysków, aby ulżyć frankowiczom?"
To nie koniec zmartwień frankowych kredytobiorców. Frank będzie drogi przez długi czas. Na świecie jest mnóstwo mobilnego kapitału, który w czasie niepewnym dla inwestycji pcha się do Szwajcarii. Frankowicze powinni zatem przyzwyczaić się do świadomości, że mimo sumiennego spłacania rat przez lata, mają teraz do oddania istną górę pieniędzy. W przypadku tych, którzy pożyczali na długi okres i z niskim własnym wkładem w 2008 roku, kiedy frank był najtańszy, a mieszkania najdroższe, góra jest nawet dwa razy większa niż pierwotnie i większa niż wartość kupionego za ten kredyt mieszkania.
W mediach toczy się dyskusja, o tym czy państwo powinno wobec powyższego pomóc frankowiczom. Nie dziwię się, że na tak postawione pytanie zdecydowana większość tych, którzy kredytu we franku nie mają, odpowiada zdecydowanie: nie. Z jakiej racji państwo miałoby kosztem podatnika wspierać grupę ryzykantów? A co z tymi, którzy pożyczyli w złotych? Co z innymi zadłużonymi?
Tyle, że powyższe pytanie jest źle postawione. Nie chodzi o to, by państwo na nasz koszt wspierało finansowo wybrańców, lecz o to, by zadbało, aby w imię zasad gospodarki rynkowej, umowy między kredytodawcami i kredytobiorcami były równoprawne i uczciwe, a dostęp do informacji w miarę symetryczny.
W ramach takiego podejścia do problemu władze w Budapeszcie i Zagrzebiu skłoniły banki do rezygnacji ze wspomnianych gór pieniędzy. Działający w Rumunii oddział Volksbanku wręcz sam zaoferował, że nie będzie stosował wyśrubowanego kursu franka do wyliczania wartości kredytów w lejach. W obliczu groźby procesu sądowego, w Wielkiej Brytanii doszło do ugody między kredytodawcami, a kredytobiorcami, którzy nabyli domy na wybrzeżach Morza Śródziemnego. Prawnicy brytyjskich kredytobiorców dowodzili, że nie byli wyczerpująco poinformowani o ryzyku kursowym.
Pułapka kredytów we franku stanowi jednak znaczący problem ekonomiczny, społeczny i polityczny głównie w kilku krajach naszej części Europy, bo to w postkomunistycznej Europie Środkowej banki zdominowane przez pochodzący z Zachodu kapitał, na potęgę reklamowały kredyty we franku. Banki z Niemiec i Austrii, a także Włoch, Francji, Hiszpanii, Skandynawii czy Beneluksu zapewniały w ten sposób łatwiejszy dostęp do finansowania niekoniecznie obeznanym z ryzykiem walutowym klientom z naszej, biedniejszej i słabo zarabiającej części Europy. Wśród krajów bogatej części kontynentu, kredytów w szwajcarskiej walucie na dużą, zbliżoną do polskiej skalę, udzielano tylko w Austrii.
Pułapka frankowego zadłużenia spowoduje dramat zadłużenia dla tysięcy rodzin, osłabi popyt, podważy zaufanie do banków i podstawowego narzędzia rozwoju gospodarki, jakim jest kredyt. Mimo to, polskie władze nie naciskają specjalnie banków. Na razie ograniczyły się do ogłoszenia dość kuriozalnego sukcesu. Zmusiły mianowicie banki by honorowały własne zobowiązania wobec kredytobiorców, wycofały się z jednostronnej zmiany warunków spłaty rat i nie unikały uszczuplającej ich zyski ujemnej raty LIBOR. W ten sposób wzrost rat frankowych kredytów będzie złagodzony, a banki i tak zarobią swoje. Na czysto i tak zyskują rocznie w Polsce ponad 15 mld złotych.
Jeśli banki matki z Frankfurtu, Paryża czy Rzymu nie chcą, by w przewidywalnej przyszłości ich obecna postawa stała się argumentem na rzecz repolonizacji sektora bankowego, powinny wykazać dobrą wolę i pójść na kompromis, nawet jeśli uszczupli to ich wieloletnie zyski o kilkanaście miliardów.