Powtarzanie, że inflacja jest chwilowa jest jak mówienie pacjentowi ze złamaną nogą, że zaraz mu przejdzie. Jak świat światem, mocne zwiększenie ilości pieniędzy kończyło się wcześniej czy później okresem wzrostu cen, chociaż w ostatnich latach ta zależność gdzieś się rozpłynęła. W każdym razie na pewno podwyższona inflacja służy rządowi, a szkodzi przede wszystkim uboższym. Przez filtr tych ekonomicznych oczywistości należy patrzyć na to kto i co mówi o rosnących cenach.

REKLAMA

Na początku roku prezes NBP oceniał, że obawy przed inflacją są nieuzasadnione.

W maju ogłosił, że szczyt inflacji mamy już za sobą. Potem powtarzał, że wzrost cen jest przejściowy. W zeszłym miesiącu bank centralny podniósł stopy procentowe i zapewne zrobi to w przyszłym tygodniu. Reakcja jest jednak dość symboliczna i spóźniona.

Nie pomogło to opanować inflacji, a szybszy wzrost cen oznacza, że tracą biedniejsi, czyli większość. Premier mówi, że płace rosną szybciej niż ceny. Średnia płaca mierzona przez GUS owszem, ale inflacja już ją goni, a połowa pracowników nie dostała w ciągu ostatniego roku podwyżki.

Znaczna część społeczeństwa wydaje większość zarobków na żywność, rachunki i paliwo, czyli na to, co drożeje najszybciej. Mniej zamożnym, wśród których jest wyjątkowo dużo zwolenników obecnej władzy, trudniej jest uciec przed spadkiem wartości pieniędzy, np. przez zakup nieruchomości. Trzymają pieniądze na koncie albo w portfelu, a kiedy stopy procentowe są niższe niż tempo wzrostu cen, tracą wszyscy którzy mają oszczędności w gotówce albo w banku, a zyskują wszyscy, którzy mają długi.

Dotyczy to również chronicznego i największego dłużnika, jakim jest państwo. Rząd zyskuje na inflacji, bo realny ciężar publicznego długu, rozdętego jeszcze bardziej w czasie pandemii, maleje. Ponadto inflacja oznacza dodatkowy podatek dla wszystkich obywateli, bo każde zakupy to coraz większe wpływy do budżetu z VAT. Jednocześnie wiele kosztów rządu, takich jak pensje urzędników czy 500+, pozostaje bez zmian.

Ekonomiści znów są zaskoczeni skalą podwyżek cen. Po raz kolejny okazało się, że większość z nich spodziewała się niższej inflacji. Te chybione prognozy każą sceptycznie podchodzić do ekspertyzy tych analityków i uznać, że weszliśmy na dłuższy czas w okres inflacji, której powody, wbrew skomplikowanym wyjaśnieniom wspomnianych ekonomistów, są bliższe prostej i jakoby archaicznej zasadzie: skoro nadrukowano kupę pieniędzy, a towarów i usług specjalnie nie przybyło, to wcześniej czy później, ceny muszą pójść w górę. Według nowoczesnej wiedzy ekonomistów, ta zasada miała przejść do historii, bo analizy z ostatnich lat nie wykazują zbieżności między ilością pieniądza w obiegu a inflacją.

Prognozy mówią teraz o siedmio- albo ośmioprocentowej inflacji jeszcze w tym roku. Pojawiają się już również ostrzeżenia, że możemy mieć niedługo kilkunastoprocentowe tempo wzrostu cen. Oznacza to, że ekonomiści powoli dostosowują te swoje prognozy do rzeczywistości, bo z miesiąca na miesiąc ich przewidywania mówią o coraz większym wzroście cen i coraz dłuższym czasie, w którym przyjdzie nam żyć z taką inflacją.

Opozycja chwyta się tematu inflacji i będzie nim atakować rząd. Gdyby jednak była u władzy, byłoby pewnie podobnie. Podobne inflacyjne zjawiska, chociaż w różnej skali, mają miejsce w Europie i na świecie. Również tam banki centralne, które przy okazji pandemii i lockdownów mocno zwiększyły ilość pieniądza w obiegu, powtarzają nadal, że nie ma się co obawiać inflacji.

Na razie panuje powszechna wiara w to, że wzrosty cen są chwilowe. Władze polityczne i monetarne powtarzają, że nie ma się co przejmować. Większość pracowników godzi się na pensje, których wartość topnieje z miesiąca na miesiąc. Pracodawcy z zadowoleniem przyjmują pokorę pracowników i podnoszą ceny, z mniejszą lub większą łatwością i powodzeniem. Gdyby wiara ekonomistów, przedsiębiorców i pracowników pękła, to może się sporo dziać w gospodarce i w polityce też.